Ostatni piątek był jednocześnie trzynastym dniem miesiąca, co oznacza, że dzień ów musiał być udany. Mi na ten dany przykład właśnie wtedy udało się pożegnać z kilkoma stówami, które przeznaczone były na przedzimowe zabezpieczenie podwozia
Pjörda Skanssena i na ten cel zostały właśnie wydane. Skanssenobrzuch został oczyszczony a następnie sowicie wysmarowany nader aromatyczną czarną mazią, dzięki czemu sól, którą hojnie sypną drogowcy wkrótce po tym, jak zostaną tradycyjnie już zaskoczeni, nie stanowi już powodu do obaw.
Udany też był ostatni kwartał, który spędziłem za kierownicą mego pierwszego w życiu kombi, będącym jednocześnie moją pierwszą w życiu tylnonapędówką i pierwszym Volvo z którym miałem do czynienia z perspektywy kierownika.
Poprzedni długodystans - poświęcony niezwykle sympatycznej Mazdzie 323 o imieniu Madzia -
został zamknięty. Mając przez chwilę możliwość porównania obu aut przypomniałem sobie, jak fajnym, udanym jeździdłem była (i nadal jest) Madzisława, a jednocześnie jak dalece lepiej czuję się zasiadając w wygodnym, przestronnym wnętrzu Skanssena i jak bardzo cieszę się ze świetnej zwrotności i przyjemnie działającego wspomagania kierownicy podczas parkowania.
Choć nie da się ukryć, że Madzią przy odrobinie wysiłku (w dosłownym tego słowa znaczeniu) dało się wciskać w znacznie ciaśniejsze miejsca.
Tak - Volvo w porównaniu z niewielkim kompaktem jest gargantuiczne. Ma to swoje wady (wiele miejsc parkingowych, szczególnie wzdłużnych, okazuje się przyciasnych), ale także zalety. Ogromne. Skanssen jest mym pierwszym samochodem, w którym można się wygodnie położyć (przymierzałem się już, acz nie było jeszcze okazji wykorzystać bagażnika i złożonego oparcia kanapy w roli przedziału sypialnego) . Oraz pierwszym, którym można wozić sprzęt bez poświęcania miejsc na tylnym siedzeniu.
Tak - linia dużych, tylnonapędowych Volvo zapoczątkowana modelem 145 a zakończona V90 wciąż jest wzorcem metra w kategorii kombi. Zdolność do połykania bagażu jest tu po prostu niezrównana. Niestety, ma to również swoje złe strony - choćby stanie się z niejako automatu prywatną taksówką dla niezmotoryzowanego perkusisty.
Wiadomo jednak, że aby utrzymywać stan zbananowania mięśni mimicznych podczas prowadzenia, należy o swój wehikuł zadbać. Już w pierwszym odcinku skanssenowego długodystansu wspominałem o rzeczach, które należy w nim zrobić. Dokończone dziś zabezpieczenie podwozia nie było pierwszą z nich. Pierwszą zaś były... drzwi.
Odrzwia prowadzące na miejsce kierowcy były dość koszmarne. Przegnite prawie na wylot, z odstającą, zniszczoną listwą, sprawiały wrażenie lekkiej motoryzacyjnej abnegacji. Na szczęście na forum VolvoRWD miły człek podrzucił mi namiar na rezydującego niedaleko miasta stołecznego obywatela, który zupełnym przypadkiem miał takie drzwi. I to pod kolor.
Tyle, że z 740.
Na szczęście seria 700 i 900 w wielu kwestiach nie różni się praktycznie w ogóle. Jednym z elementów, które pozostały takie same, są właśnie drzwi. Dlatego, zachęcony niewysoką ceną i brakiem konieczności lakierowania (lub pogodzenia się z jeżdżeniem motoryzacyjnym patchworkiem), udałem się około 20 kilometrów za Warszawę w miejsce, którym okazał się... szrot.
Szrocik był niewielki, połączony z halą, w której znajdował się warsztat. Ale najciekawsze był to, co znajdowało się wokół niej. A szczególnie laweta.
Drzwi pasowały, choć ich mocowanie trzeba było później nieco korygować. Jedyne, co może sugerować, że coś nie do końca się zgadza, to listwy. W serii 900 montowano zwykłe, czarne, zaś we wcześniejszych siedemsetkach ozdobione były chromikiem. Trudno - wolę lekki dysonans wynikający z różnic w galanterii niż zauważalnie większy, spowodowany nieszczególnym dopasowaniem kolorystycznym.
Są, otwierają się i zamykają, nic od nich nie odłazi, zarysowania są nieporównywalnie mniejsze niż w poprzednich, jest gitez. Tylko przyczepiony do nich syf (ponoć osad ze smoły, co sugeruje, że były bezpiecznie przechowywane w piekle) nie chce zejść pomimo kilku odbytych od tego czasu wizyt w myjni.
Nie była to jednak moja jedyna wizyta w tym przybytku.
Jak już wspominałem w inauguracji niniejszego długodystansu, elementem, który bardzo szybko zrezygnował z dalszej współpracy, był prędkościomierz. Jego zgon przywitałem z niejakim smutkiem, gdyż zgadywanie prędkości, z którą w danej chwili się podróżuje, na podstawie aktualnie wrzuconego biegu i wskazań obrotomierza, bywa męczące. Do tego razem ze wskazówką prędkościomierza przestały obracać się bębęnki licznika przebiegu. Przekonany, że winę ponosi felerny zestaw wskaźników Yazaki, zaudałem się inszym razem (za pierwszym nie starczyło czasu) celem zanabycia innego egzemplarza oraz - przy okazji - zdrutowania wydechu, który w tzw. międzyczasie był uprzejmy pożegnać się z jedną z obejm, co skutkowało pięknym, rasowym gangiem silnika, słyszalnym w całej dzielnicy.
Skanssen elegancko powędrował wzwyż.
Pan Marek, czyli głównodowodzący miejscówy, spędził kilka(naście) dłuższych chwil tnąc, szlifując i generalnie wykonując czynności, które sam bardzo chciałbym opanować. Poskutkowały one eleganckim, elastycznym łączeniem w miejscu, w którym rura była uprzejma oddać. Dzięki temu naprężenia nie przenoszą się na okoliczne fragmenty wydechu, co z kolei każe każe z nadzieją patrzeć w przyszłość, w której rura nadal pozostaje w jednym kawałku.
Po dokonaniu działań okołowydechowych przyszła pora na zajęcie się czujnikiem, gdyż albowiem okazało się, że przewody zeń wychodzące były najzwyczajniej w świecie brutalnie urwane. Czujnik został wymieniony, przewody odpowiednio podłączone, Volviacz powędrował w dół, uradowany podziękowałem, uiściłem kwotę i odjechałem.
Prędkościomierz ani drgnął.
W połowie drogi wskazówka obudziła się i po krótkim zawahaniu powędrowała w kierunku cyfry, która - na podstawie biegu i wskazań obrotomierza - zdawała się prawidłowa. Przepełniony radością, że jednak mam sprawny zestaw wskaźników, dojechałem do domu, by następnego dnia znów zalogować się za kierownicą.
Prędkościomierz znów zaczął wykazywać cechy denata, po czym po przejechaniu kilku kilometrów znów ruszył.
A następnie raczył ponownie zdechnąć.
Taka zabawa trwa do dziś. Prędkościomierz działa randomowo - czasem trzeba poczekać, aż się obudzi, innym znów razem działa przez pierwszych kilka-kilkanaście kilometrów, po czym traci zainteresowanie współpracą. Raz na pewien czas zdarza mu się chwila nadgorliwości przez co z niejakim zdziwieniem konstatuję, że stoję na światłach z prędkością 80 km/h.
Oczywiście razem z nim działa (lub nie) licznik przebiegu, co sprawia, że obecnie widoczny kilometraż odbiega od realnego o co najmniej półtora tysiąca. Oczywiście o ile nie był wcześniej kręcony po sprowadzeniu.
Wszystkie te przygody nie zmieniają faktu, że Skanssenem jeździ mi się wybornie. Prowadzi się tak, jak lubię, łyka tyle bagażu, ile weń wrzucę, a do tego mam świadomość, że dbając o niego spokojnie podwoję obecny przebieg. Co, ze względu na ostatnie oszczędności na paliwie (którego obywatel Pjörd kotłuje raczej sporawo) wynikające z mniejszej ilości zarobkowych grań, nie nastąpi jednak zbyt szybko. Listopad, bez względu na pogodę, spędzam tymczasowo na rowerze.
Ale Skanssen nie wydaje się zmartwiony - w okolicy ma sporo dobrego towarzystwa.