Jestem stary.
No, może nie stary, ale wedle większości standardów właśnie stałem się panem w średnim wieku. Nie żeby cokolwiek to zmieniało w moim życiu czy podejściu do niego. Co najwyżej nasuwają się na myśl pewne podsumowania i konstatacje - wszystkie zresztą dosyć gorzkie. Dlatego, aby osłodzić sobie chyba pierwsze urodziny, które nie przynoszą mi radości, proponuję odrobinę motoryzacyjnej słodyczy - nawet jeśli i ta jest odrobinę przygaszona ciągłym pozostawaniem w sferze niespełnionych marzeń.
Jakiś czas temu zrobiłem
Top 10 tzw. masthewów. W międzyczasie
jeden punkt udało się zrealizować, ale wciąż mocno gryzie mnie inny z nich. Po pierwsze jest chyba najbardziej osiągalny cenowo z całej listy, po drugie zaś... kocham te auta odkąd się pojawiły, czyli od początku lat 90-tych. Mają w sobie urok i słodycz chyba niespotykaną gdziekolwiek indziej wśród samochodów wyprodukowanych po 1990 roku. I do tego... prawie kupiłem takiego.
Prawie.
Mazda 121 DB zwana przez niektórych Jajeczkiem zaś przez innych Kapeluszem została zaprezentowana w 1990 roku jako Autozam Revue. Pod tą nazwą była dostępna jednak jedynie na węwnętrznym, japońskim rynku - wszędzie indziej (czyli zasadniczo w Europie i w Australii) występowała jako Mazda. Nowy model od razu zwrócił na siebie uwagę swoją charakterystyczną, krągłą stylistyką, w której można było doszukać się nawiązań do Citroena 2CV. Poza tym nowa 121 miała jedną cechę wyróżniającą ją spośród innych przedstawicieli segmentu B. Otóż była... sedanem. Owszem, w tym segmencie zdarzały się już takie anomalie (jako przykłady mogą tu posłużyć choćby Opel Corsa A, w Ameryce Południowej również B, VW Derby czy Fiat Duna, w późniejszych latach zaś takie gwałty na zmyśle wzroku jak
Fiat Siena, Renault Thalia czy Honda City), ale były one zazwyczaj dodatkową wersją nadwoziową lub co najwyżej modelem wywodzącym się z hatchbacka, tu zaś dostępna była wyłącznie 4-drzwiowa wersja. I od razu widać, że tak miało być: sylwetka jest spójna zaś krótki, zaokrąglony kuperek jest idealnie wkomponowany w bryłę nadwozia. I, choć nie jestem fanem sedanów, Jajeczko jest
jednym z tych kilku, które zdecydowanie mógłbym mieć. A w zasadzie nie tyle mógłbym, co chciałbym. Bardzo.
I tak się złożyło, że pod koniec zeszłego lata zaposiadłem pewien finans, zaś akurat wtedy niedaleko Warszawy, i to od południowej (czyli mojej) strony, pojawiła się ładna sztuka do łyknięcia.
Umówiłem się tedy z właścicielem i pognałem w te pędy celem obadania sprzęta.
Jajeczko okazało się rzeczywiście śliczne. Czerwony lakier sprawiał wrażenie na tyle zadbanego, na ile mógł być w dwudziestokilkuletnim samochodzie, w oczy nie rzucały się żadne ślady po nieudolnych naprawach powypadkowych, zaś karoseria wyglądała na stosunkowo wolną od rdzy.
Niestety, jeno wyglądała.
Wiedząc, co jest najsłabszym punktem starszych Mazd, przykucnąłem i jąłem oglądać Jajeczko od spodu - przynajmniej na tyle, na ile się dało bez kanału czy podnośnika. Moją uwagę zwróciły tylne końcówki progów, szczególnie lewego. Popukałem tedy, a do moich uszu dobiegł charakterystyczny, głuchy dźwięk. Puknąłem mocniej i... palec wybił niewielką dziurę w progu.
Aj.
No cóż - byłem przygotowany na to, że starszawa Mazda będzie miała to i owo na sumieniu w tematyce blacharki, dlatego zacząłem zbierać argumenty na rzecz zbicia ceny. Wszak progi to nie jest jakieś straszne wyzwanie dla ogarniętego blacharza - wszystko jest jeno kwestią odpowiedniego zasobu monetarnego. Dokładniejsze oględziny spodu zostawiłem jednak na inny moment - wszak nie miałem natychmiastowego dostępu do miejsca, gdzie dałoby się takowe przeprowadzić.
Pozostało poczekać chwilę na sprzedającego.
Właściciel przybył po kilku chwilach. Na moją prośbę otworzył bagażnik (który, nota bene, okazał się całkiem obiecujący - wiadomo, mały sedanik nie będzie startował w mistrzostwach praktyczności, ale bas w pokrowcu miałby spore szanse wleźć do środka) a następnie zaprezentował wnętrze Mazdeczki - wpierw od góry, przez wspaniały, wielki faltdach.
Gdybym nie wiedział, z jakim samochodem mam do czynienia, już pierwszy rzut oka na kwaterę pasażerską wystarczyłby przynajmniej na zidentyfikowanie kraju pochodzenia i przybliżonych lat produkcji. Zarówno stylistyka, jak i użyte materiały od razu wskazują na japońskie najntisy. Poza tym samo spojrzenie od góry na wnętrze Mazdy sugeruje, że jest tam sporo miejsca.
I rzeczywiście jest. Tyle, że... bardziej pionowo. 121 to jednak małe autko, i dlatego najlepszą metodą odzyskania przestrzeni utraconej z powodu małej długości czy rozstawu osi, jest bardziej pionowe usadzenie pasażerów. W efekcie siedzi się trochę jak na krześle, jednak absolutnie nie jest to niewygodne. Miejsca nad głową jest więcej niż dość, nogi - mniej wyciągnięte, niż w dłuższych, niższych samochodach - też mieszczą się bez problemu. Jedynie szerokość jest zauważalnie mniejsza, niż w europejskiej konkurencji (nie mówiąc już o większych modelach) - ale, póki traktujemy małą Mazdę jako auto 4-osobowe, nie stanowi to większego problemu. Problemem - przynajmniej dla mnie - jest za to brak wygodnej podpórki pod lewą stopę. Japończycy, znani z dopracowywania swych samochodów w najmniejszych detalach, zapomnieli o płaskim kawałku tworzywa na nadkolu po stronie kierowcy.
Jajeczko, które wciąż zamierzałem łyknąć, miało pod maską większy z dostępnych na europejskim rynku silników, czyli 1.3 o mocy 73 KM. Miałem już osobiste doświadczenia z tą jednostką - wszak napędzała ona
Madzię, którą jeździłem przez ponad 3 lata zanim zakupiłem
Skanssena. I muszę przyznać, że jest to bardzo udany silnik. W Madzisławie nie sprawiał on żadnych problemów, a ze 121 powinien radzić sobie jeszcze lepiej niż z nieco przecież cięższą 323. I choć jazda próbna odbyła się w zasadzie "dookoła kwadratu", bez możliwości nieco mocniejszego rozpędzenia się, czuć było, że to optymalny napęd dla tego pociesznego jeździdła.
Krótka przejażdżka pokazała, że nie tylko przestrzeń i silnik są mocnymi stronami Jajka. Spory plus należy się również zawieszeniu, które bezproblemowo łykało liczne progi zwalniające. Oczywiście nie można tu mówić o wygodzie Balerona czy którejkolwiek Hydrocytryny, ale, szczególnie jak na tak małe toczydło, komfort okazała się zupełnie satysfakcjonujący.
Wszystko to sprawiało, że moje zauroczenie malutką Mazdą jedynie wzrosło. Pragnąłem jej jak Alf świeżego kota. Niestety, tym razem znów stanęło na pragnieniach.
Dlaczego?
Po pierwsze - nowo nabyty grat miał jesienią na pewien czas trafić w ręce pewnego człowieka, który w zamian zobowiązał się odrobinę doń dorzucić. Z tego tytułu musiał być w pełni sprawny - i o ile wymagające zrobienia progi można było odłożyć na potem (wszak i tak planowałem odstawić samochód do garażu na "miesiące solne"), o tyle niedomykający się faltdach w obliczu nadchodzącej jesieni stanowił już większy problem. Tym bardziej, że nie udało mi się zlokalizować warsztatu, który na 100% podjąłby się naprawy mechanizmu i wykonał ją bez podwajania wartości auta.
Po drugie - na gotówkę ze wspomnianej na wstępie transakcji musiałem jeszcze poczekać kilka chwil. Niestety, nieco dłużej, niż mógł czekać wybierający się za granicę sprzedawca, który zresztą sam zaproponował obniżenie ceny.
Jajeczko odjechało. Zamiast niego pojawił się
DAFuq, z jego dodatkową zaletą polegającą na rocznikowym załapywaniu się na MOWPZ, czyli graciarską okręgówkę. Ale... w moim złomiarskim sercu nadal pozostaje dziura. I ma jajkowaty kształt.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Mazda 121 DB (vel Jajeczko, vel Kapelusz) to w zasadzie wymierający gatunek. Mimo tego, ich ceny nadal utrzymują się na niemalże groszowym poziomie. Można łyknąć trzymającego się na szpachlę i włókno szklane strucla za 1k, można też położyć dwójkę i mieć coś, co nieco bardziej rokuje - tak, jak egzemplarz, którym jeździłem. Niestety, nawet te rokujące zazwyczaj wymagają zabiegów blacharskich. Jednak... chyba warto. Z uwagi na unikatowość dizajnu czy rzadkość występowania samego modelu (pokonywanego w większości przypadków przez rudą cholerę), a także na realne zalety, takie, jak przyjemne prowadzenie czy zupełnie niezły komfort. W ten sposób można stosunkowo niewielkim kosztem stać się właścicielem fajnego, unikatowego a jednocześnie zupełnie rzetelnego i - co ważne - trwałego mechanicznie sprzętu, który w zasadzie już można zaliczać do tzw. youngtimerów. Ale wiadomo - faltdach być musi. Tylko kto w razie czego naprawi go za rozsądny pieniądz?...
Plusy
- całkiem wygodne wnętrze
- dobry silnik 1.3
- przyzwoicie pracujące zawieszenie
- niezły bagażnik
- przecudowna, urocza stylistyka
Minusy
- podatność na rdzę
- niemalże zerowa podaż na rynku wtórnym
- możliwe kłopoty z częściami blacharskimi i np. serwisem faltdachu
Co nią wozić
Pociesznym japońskim toczydłem można wozić niekoniecznie pocieszny, ale równie charakterystyczny japoński bas. Podejrzewam, że idealnie pasowałby tutaj mój
Westone. Ale tak naprawdę woziłbym wszystkie. Chyba by weszły - a jak nie, zawsze można położyć oparcie. A poza tym od wożenia gratów mam wszak Skanssena.