Wczoraj pożegnałem się z basem, który spędził u mnie prawie 9 lat i którego użyłem podczas nagrywania 6 płyt (w tym jednej, która jest nadal w fazie tworzenia - dam znać, gdy będzie gotowa), czyli z Malinkiem. Aktualna sytuacja sprawia, że każdy grosz się liczy (nawet rozłożony na raty, jak w tym przypadku), do tego trochę straciłem do niego serce, ale i tak trochę żal. Żadnego basu jak do tej pory nie miałem tak długo. Na szczęście jest Ibanez, którego brzmienie jest bliższe mojemu wzorcowi fretlessowego soundu. Co prawda brakuje mi w nim czasem piątej struny, ale dajemy radę. Ibanez i ja, znaczy.
Tymczasem znów mamy niedzielny wieczór, czyli jutro do roboty. Nawet ci, którzy swoja pracę lubią, zapewne są w stanie dość dalekim od radosnego podniecenia. Dlatego dziś, drogie dzieci, opowiem Wam historyjkę jak to basista owego podniecenia doświadczył (i to w niebezpiecznym dla zdrowia stężeniu) zasiadając w swym największym motoryzacyjnym marzeniu. Co prawda na siedzeniu pasażera, ale i tak było grubo.
Było lato. Konkretnie, było lato 2012, czyli już jakieś półtora roku temu. Udaliśmy się z Wybranką do Parku Szczęśliwickiego spotkać się z naszym dość serdecznym znajomym i wykonać jakiś przyjazny browarek. Z tegoż ostatniego powodu przemieściliśmy się tam zbiorkomem. Spotkanie było miłe, piwko w gorący letni dzień smakowało świetnie, ale nadszedł czas by ewakuować się celem powrotu do domu. Gdy zmierzaliśmy w kierunku pętli autobusowej w oddali zamajaczył znajomy kształt. Bardzo znajomy. I bardzo ulubiony.
Starając się utrzymać spodnie na sobie pognałem przodem.
Kształt okazał się być dokładnie tym, czym myślałem, czyli przepięknym egzemplarzem Citroena DS. Każdy DS jest przepiękny (mówię o klasycznych odmianach, a nie współczesnej serii, z której tylko DS3 daje radę jako świetne miejskie jeździdło, zaś pozostałe, czyli 4 i 5, są niezasługującymi na swą nazwę gadgetami dla waginosceptyków), ale ten był wyjątkowy. Jedyny taki igła lalka ZOBACZ. Tocząc z góry skazaną na porażkę walkę ze ślinotokiem dobyłem aparatu i przymierzyłem się do upamiętniającego Boginię strzału migawką. W tym momencie nadszedł właściciel. Dotarła też Wybranka wraz z naszym kolegą i wpasowując się w przerwę w mym wychwalającym owo mobilne dzieło sztuki słowotoku spytała, czy zrobienie zdjęcia nie będzie zbytnim fopa, fidąk, fłagra i fłaje. Właściciel z uśmiechem wyraził zgodę, ja zaś drżącym palcem nacisnąłem spust migawki. O ile w przypadku cyfrowej małpy może być o czymś takim mowa.
Jednak nie był to koniec niespodzianek. Po skończonej sesji fotograficznej właściciel spytał gdzie się udajemy, bo on akurat jedzie na Mokotów. NA MOKOTÓW.
Powiedzmy sobie szczerze: nawet gdyby kierował się na Bielany, powiedziałbym, że właśnie tam planowaliśmy zmierzać.
Zalogowałem się na prawym przednim siedzeniu, uprzednio wpuściwszy Wybrankę do tyłu. W środku unosił się charakterystyczny zapach starego samochodu, który swoją drogą uwielbiam. Siedzenia były miękkie jak babcina kanapa i delikatnie poskrzypywały. Wnętrze okazało się być bardzo obszerne, zaś widoczność wokół - świetna. No i oczywiście specialite de la maison, czyli otulające niebiańskim komfortem, relaksujące delikatnym kołysaniem hydropneumatyczne zawieszenie. Zero sportowej sztywności, zero tak modnego teraz i lubianego przez dziennikarzy podskakiwania na nierównościach. To nie był samochód do wykręcania rekordowych czasów na Nordschleife. To był wehikuł mający przewieźć swoich pasażerów tak wygodnie i stylowo, jak nic innego na ziemi. I ten konkretny Citroen DS23 Pallas dokładnie to robił.
O ile do tamtej pory po prostu wielbiłem te auta, nawet marzyłem o takim, o tyle dzięki tej przejażdżce wiem na sto procent: chcę takiego. Bardzo.
Urodziny już miałem. Imieniny mam w kwietniu. Anyone?