Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło się, że wpisy z cyklu "Basowisko" pojawiły się w tak niewielkim odstępie. Tym razem jednak jest ku temu dobry powód.
W życiu każdego człowieka przychodzi moment, gdy orientuje się, że czegoś mu brak. Czegoś jest za mało, czegoś nie wystarcza, gdzieś zieje dziura. Niby da się żyć, ale coś gdzieś uwiera. Takie uwieranie jest szczególnie niekomfortowe w przypadku muzyka (tudzież muzykanta), który był zmuszony rozstać się z tym czy innym sprzętem - nie głównym (tego plumkacz nie pozbędzie się nawet stając przed trzęsącą się z zimna wizją Bezdomności i anorektycznym obliczem Śmierci Głodowej), ale takim, który stanowił istotny dodatek do palety brzmieniowej, a i potrafił uratować zad w sytuacjach, gdy branie ze sobą tego ukochanego, głównego instrumentu obarczone było zbyt wysokim ryzykiem. Tak stało się i w moim przypadku, gdy stan finansów zmusił mnie do rozstania z mym sędziwym
Fernandesem - wyśmienitą japońską kopią Precla.
Przez pewien czas radziłem sobie bez niego - wszak wciąż są mój ukochany
Alembic i zaskakująco genialny
odprogowany Ibanez, za którego dałem dużo mniej, niż jest warte samo jego brzmienie - ale było czegoś brakowało, coś gryzło, coś się nie zgadzało. Czwórka o bardziej tradycyjnym brzmieniu nie jest może w moim przypadku koniecznością, jednak wiedziałem, że bez niej niektóre z rzeczy, które gram, zabrzmią słabiej. Siedziałem sobie tedy na Alledrogo, Oeliksie i inszych jeBayach, oglądałem i marzyłem po cichu. Szczególnie tęsknym wzrokiem spoglądałem na aukcje i ogłoszenia dotyczące starej japońszczyzny - oczywiście, zerkałem też na bardzo mało tradycyjne Alembiki, Wale i bezgłówkowe Statusy, ale traktowałem je jako marzenia w chwili obecnej niespełnialne, co ułatwiało przejście nad nimi do porządku dziennego, podczas, gdy rozsądnie wycenione japońskie sprzęty z późnych lat 70. i wczesnych 80. drażniły swoją relatywną dostępnością, wciąż znajdując się jednak poza moim zasięgiem.
Do czasu.
Jednym z instrumentów, które zawsze budziły moją sympatię i zawierały w sobie oddziałujący na mnie czynnik #chcijto, był pochodzący z legendarnej już japońskiej fabryki Matsumoku (tej samej, w której powstała
Aria) niepozorny Westone Thunder. Niewielka, charakterystycznie ukształtowana deska z któtkimi rogami, symetryczna główka - wszystko to ociekało tak bliskim mi (prawdopodobnie z racji mojej własnej daty produkcji) przełomem lat 70. i 80. Do tego solidność wykonania i niewysokie ceny, w jakich to basiwo się pojawiało (o ile w ogóle) sprawiały, że mój portfel otwierał się na widok takiego sprzęciora niczym rosiczka w bezpośrednim towarzystwie otyłej muchy. Jeden egzemplarz, który pokazał się pewien czas temu na Alledrogo, był nawet moim kandydatem na następcę Fernandesa - po ożenku tego ostatniego i zanabyciu Westone'a zostałoby mi w kieszeni 400-500 zł. Życie (i związane z nim wydatki) chciało jednak inaczej. Zresztą egzemplarz ów i tak był dość drogi jak na ten model i stan wizualny.
I, jak się okazało, dobrze się stało.
Mniej więcej w tym samym czasie jeden ze znajomych z forum BassCity, będącego internetowym miejscem spotkań lubujących się w niskich dźwiękach degeneratów, pochwalił się swym kolejnym nabytkiem. Był nim Westone Thunder I, czyli najprostsza wersja z jedną przystawką i bez aktywnej elektroniki. Egzemplarz był przepiękny. Wrażenie robił zarówno jego stan, jak i rzadka opcja kolorystyczna: skrzydła korpusu lakierowane były na przejrzystą czerń (wiem, że to nie do końca czarny, ale trudno inaczej zdefiniować ten kolor), spod której widać było słoje jesionu. Od dawna marzył mi się bas w takim wykończeniu. Pewien czas później człowiek ów, mający w swej kolekcji kilka bardzo rzadkich, ciekawych instrumentów, wystawił go na sprzedaż, aby sfinansować kolejny nietypowy zakup. Cena, którą zawołał, była niższa, niż egzemplarza, któremu przyglądałem się wcześniej, ale jeszcze nieco zbyt wysoka dla mnie. Zacząłem rozglądać się za łatwymi do okradzenia staruszkami, jednak żadna się nie napatoczyła, zaś ogłoszenie wygasło. Bas nadal nie znalazł nowego właściciela. I pojawił się znów. W niższej cenie. W tym samym czasie moje tzw. gospodarstwo domowe uzyskało dodatkowy, skromny, lecz i tak robiący różnicę dochód.
Decyzja była błyskawiczna.
Dwa dni później do mego biura kurier przywiózł paczkę. Nie była to zwykła paczka, tylko solidne pudło, bardzo starannie wypełnione takimi zmiękczaczami, jak gąbka wygłuszająca, czy ulubiona zabawka wszyskich od lat 3 do 103, czyli folia bąbelkowa. Jednak to nie ona stanowiła główną atrakcję. Był nią za to szczelnie ową folią owinięty piękny, świetnie utrzymany, charakterystyczny i charakterny Westone Thunder I.
Mój. Własny. Prywatny.
Pierwsze wrażenie jest dość zabawne. Deska jest niewielka i dość pociesznie ukształtowana. Szczególną uwagę zwracają na siebie krótkie różki. Mimo tego gryf nie wydaje się nienaturalnie długi. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że basik ma krótką, 30- lub maksymalnie 32-calową menzurę, nie jest to jednak prawdą. Od mostka do siodełka mamy pełne, standardowe 34 cale. Mimo tego cały bas ma niewielkie rozmiary. Mostek umieszczony praktycznie przy samej krawędzi korpusu i dość krótka główka w układzie 2+2 sprawiają, że w pokrowcu, który był szczelnie wypełniony przez fenderokształtny bas, po włożeniu Westone'a zostaje jeszcze troszkę luzu.
Osobną kwestią jest wykończenie Thundera. A jest ono smakowite.
Zarówno deska, jak i gryf pokryte zostały twardym, grubym lakierem. Czyli tak, jak lubię. Lakier jest zasadniczo przezroczysty - z wyjątkiem skrzydeł korpusu, gdzie też jest przejrzysty, jednak barwiony na czarno. Efekt jest świetny - wyłaniające się spod przejrzystej "prawie czerni" słoje jesionu wyglądają genialnie. Lepszy efekt mógłby dać chyba tylko klon płomienisty, taki, jak w
Pedulli. Inna rzecz, że tu chyba by nie pasował wizualnie. Nie mówiąc już o tym, że bas byłby wtedy o wiele droższy.
Choć nie za bardzo widać to na zdjęciu, podobnym lakierem pokryta jest główka, na której znajduje się cienka warstewka jesionu zbliżonego do tego, z którego wystrugane zostały skrzydła korpusu. Tym, co można za to zauważyć, jest zabawny krój liter, który wskazuje na to, że bas został wykonany bliżej początku jego trwającej od 1981 roku produkcji. Bardziej znane logo z szerokim, stylizowanym na kanciaste ptaszysko "W", pojawiło się nieco później - około 1983-84 roku. Wtedy też znikły najpiękniejsze opcje wykończenia, czyli przejrzysta czerwień i czerń, nazwana Ash Black.
W oczy rzucić się może też coś znacznie ważniejszego - solidne, mosiężne siodełko. Jego zastosowanie to ogromny plus - oprócz trwałości zapewnia ono bardziej zbliżone brzmienie strun pustych i przyciskanych na progach.
Konstrukcja Thundera I jest jednocześnie dość klasyczna a zarazem nietypowa.
Jeśli chodzi o elektronikę - zasadniczo nie ma tu żadnej. Pasywna łamana przystawka typu Precision z ceramicznymi magnesami, będąca zresztą ponoć dokładną kopią DiMarzio stosowanego m.in. w "widelcach" Kramera, do tego potencjometr głośności i pokrętło tonów. I... tyle. Nic więcej. Równie prosty jest mostek, będący po prostu tradycyjną, zagiętą blaszką. Także jeśli chodzi o drewna nie znajdziemy tu niespodzianek - trzyczęściowy, klonowy gryf z 20-progową palisandrową podstrunnicą, skrzydła korpusu z ciężkiego jesionu... Właśnie. Skrzydła. Czy to znaczy, że basik ma konstrukcję NTB?
Otóż nie.
Centralna część dechy to kolejna, po przystawce, cecha zbliżona do Kramerów. Korpus nie składa się z jednego gatunku drewna - jego centralna część to klon przekładany paskami orzecha, co, gdy patrzymy od przodu, dość skutecznie udaje hi-endowe neck-thru-body. Gryf jednak nie jest wklejany, tylko najzwyczajniej w świecie przykręcany czterema śrubami do korpusu. Jak w Fenderach.
Skoro już patrzymy na całość od strony zadnio-potylicznej, warto przyjrzeć się główce.
Poza numerem seryjnym (po którym zapewne udałoby mi się dotrzeć do roku produkcji) uwagę zwracają klucze. Ewidentnie zostały wymienione - problem w tym, że miejsce zapewne zużytych oryginalnych kluczy zajął komplet od główki w rzędowym układzie. Nie rzuca się to co prawda od razu w oczy, jednak, gdy ma się tego świadomość, nieco uwiera. Zakłóca symetrię. Dlatego na pewno zostaną w przyszłości wymienione. Póki co jednak skupię się na graniu. A wrażenia zeń są całkiem ciekawe.
Po wzięciu Westone'a do rąk pierwsze, na co od razu można zwrócić uwagę, to masa. Ta niewielka decha jest ciężka. CHOLERNIE CIĘŻKA. Nie jest to pospolity jesion bagienny, tylko jego masywny, kanadyjski krewniak. Masa ma swoje pluski i minuski. Wadą jest niewątpliwie wpływ na mój pokrzywiony, już i tak obciążony brzuszyskiem, przedgeriatryczny kręgosłup. Zaletą jest natomiast to, że mimo krótkiego, lediwe sięgającego 14 progu górnego rożka, bas po założeniu na pasku nie leci na główkę, co jest zazwyczaj przypadłością tego typu instrumentów. Gryf - swoją drogą całkiem wygodny - wisi niemalże poziomo, co nie jest może idealnym rezultatem (powinien być lekkim skosem wycelowany w górę), ale nie wywołuje zbytniego dyskomfortu czy zmęczenia lewej ręki podczas gry. Znacznie większą niewygodą wynikającą z niewielkiej długości rogu jest ułożenie paska na lewym ramieniu.
Drugą zaletą wynikającą z zastosowania ciężkiego jesionu jest brzmienie.
Już na sucho słychać, że będzie dobrze. Basik odzywa się wyraziście, jasno i żywo. Jesionowo-klonowa konstrukcja rezonuje przyjemnie i zapowiada, że po podłączeniu zrobi się jeszcze fajniej.
Thunder brzmieniowo to po prostu uczciwy Precel. Nie w stu procentach klasyczny - zarówno konstrukcja deski, jak i trzyczęściowy, sztywniejszy niż w Fenderach i ich kopiach gryf sprawiają, że brzmienie jest nieco mniej nosowe, ale słychać, że jest to bardzo bliski krewny Precisiona z przystawką umieszczoną w tym samym miejscu. Bas jest odrobinę mniej wrażliwy na artykulację niż w fenderokształtnych, jednak wciąż jest to bardzo żywy, "responsywny" instrument. Czy spod palców, czy spod kciuka, czy spod kostki mamy do dyspozycji w pełni użyteczny sound. I tak, jak w klasycznym Preclu, mamy tu w zasadzie jedno dostępne brzmienie, jednak jest ono bardzo uniwersalne, ze sporą ilością mocnego, dolnego środka, wystarczająco (choć nie idealnie) zwartym dołem i dość delikatną, odrobinę stłumioną górką. W zależności od techniki i artykulacji można uzyskać od ciepłego, puchatego "misia" po mocny, twardy strzał - pozbawiony może tej charakterystycznej "szklanki" występującej w basach z klonową podstrunnicą czy brudnego zadziora z przystawek z magnesami AlNiCo, ale wystarczająco mocarny, by wystosować solidnego kopniaka w trzewia. Póki co, brzmienia te sprawdziły się na jamie, na którym grana była muzyka z pogranicza tłustego funku i gatunkowego popu. Jednak słychać, że w rockowni Westone też da sobie radę. A sprawdzę to już niedługo.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Westone Thunder I to bas jednocześnie nietypowy i zupełnie klasyczny. Nietypowy jest jego kształt, jego konstrukcja łączy elementy tradycyjne i po japońsku dziwaczne, zaś jego brzmienie to bliski krewny klasyki absolutnej, czyli Precisiona. Jest to jednak instrument z masą własnego charakteru. Nie mogę powiedzieć, że jest to mój ideał basu, ma swoje wady i niedociągnięcia - jednak za cenę, jaką za niego dałem, to wręcz nieprawdopodobnie dobry zakup. A nawet, gdyby kosztował dwa razy tyle, byłby tego wart.
Plusy:
- świetna jakość wykonania
- brzmienie
- wygodny gryf
- stylówa
- genialna relacja ceny do jakości
Minusy:
- masa
- niezbyt wygodny kształt korpusu
- nieco za mało wyraziste górne pasmo (zapewne kwestia przystawki)
Czym go wozić:
Do starego, nietypowego, japońskiego basu najbardziej pasowałby stary, nietypowy, japoński samochód. Może Mitsubishi Lancer kombi z połowy lat 80. A może Suzuki Carry. Ja jednak, rzecz jasna, będę woził go Skanssenem. Już to zresztą zrobiłem. Ewidentnie czuje się w nim dobrze.