czwartek, 24 lipca 2014

Gęba i paluchy: Chiny na urodziny

Dziędobry.

Zapowiadałem niedawno intensyfikacje wrzucania mych basowych fałszy, potknięć i nierówności. Pora spełnić groźbę.

Równy rok temu zapodałem wpis który miał zapoczątkować nowy cykl pt. "Dzionek wspomnionek". Jak widać na załączonym obrazku, cykl jakoś się z tego nie zrobił - innych wspomnień póki co nie było, choć zdecydowanie jest kilka postaci z basowego panteonu, którym niestety kontrakt zdążył wygasnąć a które na wspomnienie zdecydowanie zasługują. Ale jakoś nie udało mi się usiąść do kolejnego odcinka - może dlatego, że żaden ze śp. basistów nie zainspirował mnie tak, jak Mick Karn.

Człowiek, który dziś skończyłby 56 lat.

Uczciłem jego pamięć rok temu wrzucając wpis jemu poświęcony - dziś zrobię to manualnie oraz dźwiękowo. Zresztą już po raz drugi - wszak cykl "Gęba i paluchy" zapoczątkowałem inną linią stworzoną przez nieodżałowanego Cypryjczyka. Teraz pora na kolejną.

Ostatnia studyjna płyta Japan - "Tin Drum" - zawierała jeden z najbardziej znanych numerów tego zespołu, "Visions of China". I jak zawsze linia basu sprokurowana przez Micka Karna bezlitośnie gniecie mosznę. Brzmienie Wala też powala (przepraszam, nie mogłem się powstrzymać).

W oryginale brzmiało to tak:



Pozostało zatem chwycić fretlessa w łapy, odpalić chorusa, podpiąć całość pod mój przerażająco badziewny piecyk i uskutecznić wykon.

Mick - to dla Ciebie.


Wszystkiego najlepszego dzisiejszym jubilatom - ja na "mojego" nadal czekam. A będzie lada chwila. I w swoim czasie na pewno zaznajomię go z twórczością Micka Karna.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Spóźnione podsumowanie dwuletnie

Ani się obejrzałem aż strzelił drugi rok mojego bezsensownego wymądrzactwa. Przeleciał tak szybko, że przegapiłem przypadającą na 15 lipca rocznicę. W związku z tym nadrabiam i tradycyjnie pozwalam sobie na coś, co nie interesuje nikogo normalnego, czyli podsumowanie.

W ciągu drugiego roku pisaniny przygarnąłem kolejny bas, pożegnałem inny, rozpocząłem nowy cykl (który już niedługo będzie intensywniej eksploatowany - jest już materiał na cztery kolejne wpisy), wygrałem sympatyczne jeździdło na weekend (i przyznaję, że oddawałem je bardzo niechętnie) i przede wszystkim dowiedziałem się, że moje DNA zostało skutecznie przekazane dalej. A jego nosiciel wedle terminu powinien pojawić się... chwila, zerknę na kalendarz... dziś. Ale wiadomo, co sobie Jamochłony robią z terminów.

Plan na kolejny rok? Pisać dalej. Może wyposażyć się z powrotem w Jazza. Sprzedać wreszcie Henryka, który zwyczajnie nie jest mi już potrzebny. I grać. I jeździć. 

No i niańczyć Jamochłona, rzecz jasna.


A za rok - kolejne podsumowanie. Postaram się, by tym razem pojawiło się punktualnie.

środa, 16 lipca 2014

Gęba i paluchy: Nice'n'Sleazy

Jeszcze nie było nic kochą. No to chyba pora.

Co prawda kostki używam raczej w ilościach homeopatycznych, dużo lepiej gra mi się palcyma, jednak specyficzny "drajw" kochy czasem się przydaje a kostkowe brzmienie do pewnych rzeczy pasuje jak ulał. Większość basistów zna brzmienie np. Chrisa Sqiure'a z Yes, i nikt chyba nie powie, że to słaby grajek. Ja jednak stwierdziłem, że wezmę się za coś zupełnie innego. Za numer, który wielbię odkąd go usłyszałem - a i resztę twórczości tegoż zespołu bardzo cenię, i to mimo tego, że gatunku, z którym skład ów był wiązany w początkach swej działalności, nie trawię wręcz organicznie.

The Stranglers.

Tak, przyznaję bez bicia - nie znoszę punka i wszystkiego, co się z nim wiąże. Nie trawię punkowej pozy (bo to JEST poza, wbrew temu, co punkowe towarzystwo twierdzi i w co zdaje się święcie wierzyć), nie łykam anarchistycznej filozofii (nie wiem, jak dramatycznie naiwnym hurraoptymistą trzeba być, by wierzyć, że miałoby to szanse powodzenia) a muzyka grana przez liczne legendy tego nurtu wywraca mi cały układ trawienny na lewą stronę. Jednak, jak w większości kwestii, i tu są wyjątki - jednym jest genialne "London Calling" The Clash, numer, który swą zajebistością wznosi się ponad jakiekolwiek podziały gatunkowe, drugim zaś znaczna część repertuaru Stranglersów. Inna rzecz, że nigdy nie był to ortodoksyjnie punkowy zespół. Spójrzmy: już w momencie debiutu bębniarz Stranglersów, Jet Black, dobiegał do czterdziestki (rocznik 1938 - dodam, że gość gra z nimi do dziś), wcześniej zaś był dość prężnym biznesmenem posiadającym flotę furgonetek z lodami i sklep monopolowy, w wolnych chwilach pogrywającym jazz; klawiszowiec Dave Greenfield nosił podówczas prog-rockowe wąsy i strzygł się "pod garnek" (sama obecność klawiszowca, do tego uwielbiającego arpeggia, w punkowym składzie to była niemalże obelga dla fundementalistów gatunku); wokalista i gitarzysta Hugh Cornwell miał korzenie bluesowe; no i, last but not least, basista (i drugi wokalista), słynny za sprawą dość nerwowego usposobienia karateka z czarnym pasem, dyplomem z ekonomii i doświadczeniem scenicznym jako orkiestrowy gitarzysta klasyczny Jean-Jacques (w skrócie JJ) Burnel. Człowiek, który masakrując kostką Rotosoundy naciągnięte na swego Precisiona sprawiał, że Fender brzmiał niemalże jak Rickenbacker. Gość, którego nieszablonowe, melodyjne podejście do basu wyróżniało go z punkowego tłumu wyznającego filozofię "nieczysto za to nierówno". To właśnie ten człowiek odpowiadał za bardzo niebanalną linię w numerze, który postanowiłem wziąć na warsztat tym razem: świetne, klimatyczne "Nice'n'Sleazy".

Tak brzmiało to w oryginale:


A tak zabrzmiało, gdy to ja chwyciłem Precla (którego dzięki kilku prostym radom dało się szybko doprowadzić do stanu używalności - wszystkim doradcom dzięki składam). Co prawda Fernandesa, ale też czarnego z klonem. I też zagrałem kostką, choć palcami znacznie mi łatwiej.


A granie numeru uważanego za część punkowego kanonu trzymając bas na pasku z logo Queen? Jeśli Stranglersi mogli być nieortodoksyjni, ja też mogę. Inna rzecz, że Dusiciele w latach 80. wypięli się ostatecznie na całą tę punkowość i poszli w zupełnie inną stronę (też fajną), ale to już temat na osobną opowieść.

A jak ktoś chce coś jeszcze kostką - planuję w przyszłości wziąć się za "Roundabout" albo "Into The Lens" Yesów, jednak pod warunkiem, że ktoś pożyczy mi Rickenbackera (lub dobrą kopię). Ale to tylko taka niewinna sugestia.

sobota, 12 lipca 2014

Długodystans: Madzia, część niewiemjużktóra


Dziś miał być kolejny wrzut z cyklu "Gęba i paluchy", ale w Fernandesie był uprzejmy rozpaść mi się potencjometr tonu. Jako, że zasadniczo go nie używam, nie byłoby to jakimś szczególnym problemem - niestety, całokształt zdezintegrował się tak nieszczęśliwie, że tony są na stałe skręcone skutkiem czego góra nie wystepuje. Jako, że już wkrótce mogę nie mieć czasu ani głowy do nagrywania, zależy mi na tym, by temat ogarnąć ekspresowo - tzn. jutro, gdyż albowiem może być to ostatni dzień, gdy zdążę zrobić cokolwiek. A jutro potka sobie nie kupię, ponieważ niedziela. Dlatego na wstępie prośba: jeśli ktoś z Szanownego Państwa wie, jak zbypassować (lub po prostu wywalić) potencjometr tonu tak, by sygnał szedł sobie wesoło z potencjometru głośności bezpośrednio do gniazdka, będę przemegawdzięczny za wszelkie wskazówki. Chcę moją górkę z powrotem.
Dla ułatwienia - zdjęcia poglądowe.

Tak się zepsuło

A tak to wygląda w środku - od góry do dołu: głośność, kondensatorek, ton (zepsuty), gniazdko

A teraz do tak zwanego, przysłowiowego adremu, czyli tematu zastępczego.

Madzi w zeszłym tygodniu strzeliło 230 tysięcy. Jeździ sobie nadal, choć wydawane przez nią dźwięki są coraz bardziej niepokojące: przepotwornie stukający przegub (skręcam już bez nogi na gazie, ruszam łagodniutko), coś dzwoni pod maską przy pewnych obrotach (nie wiem, jakich - obrotomierza brak), chrobotanie z lewego tyłu przy skręcaniu w prawo - to tylko część repertuaru. Do tego dochodzi radosne chrupanie tylnych błotników przez złośliwego rudzielca - i mamy pełen obraz symfonii mechaniczno-blacharskiej. Oczywiście symfonii nie uzupełnia muzyka dobiegająca z radia, gdyż konsola środkowa nadal nie ma zasilania. Ja zaś nie dysponuję aktualnie finansem koniecznym do ogarnięcia tematyki (przy czym w tym konkretnym przypadku "aktualnie" oznacza "tryb ciągły") a mechanicznie jestem wciąż taką samą bezradną pipą jak do tej pory.

Pozostaje się cieszyć, że Madzia wciąż jeździ mimo spowodowanych bankructwem oraz brakiem skilla mechanicznego zaniedbań, i trzymać kciuki, że dociągnie do momentu pojawienia się Młodzieża, co by jego rodzicielkę bezpiecznie dostarczyć do miejsca wyklucia, a następnie - w postaci już rozmnożonej - dowieźć z powrotem do domu. A to już any day now.

Póki co - Madzisława dzielnie dostarczyła nas na działeczkę, gdzie spędziłem urlopopodobny tydzień (lapek, gwizdek z internetami i odrobina rabotania z hamaka), bez marudzenia zawiozła mnie też na Graj(mi)dół a chwilę wcześniej pozwoliła zająć miejsce w pierwszej połowie stawki w tegorocznym Rajdzie Złomnika. I podejrzewam, że jeśli ktoś skusi się w końcu na którąś z mych nerek, po ogarnięciu tego, co jest w niej do ogarnięcia przejedzie kolejne 230 kkm. I będzie jeździć dalej.

I muszę przyznać, że ze słoneczkami prezentuje się genialnie. I dobrze jej wśród drzew.

Aby nie być gołosłownym - kilka malowniczych fotek wywczasowych.

Inspekcja pod kątem zdatności do transportu kotów
"Zgłaszam uwagi co do anteny"
Król Euzebiusz uwag nie zgłosił.
Halogeny z Poldka (chyba) też pordzewiały

Motyla noga!


Zdatność do transportu basów nie uległa zmianie
Dobranoc.

niedziela, 6 lipca 2014

Basista się bawi: Warszawa

Dobry wieczór się z Państwem.

Oznajmiałem już niedawno, że i na mnie przyszła pora i wkrótce przyjdzie mi tytułować się tatusiem. A jako, że Młodzież, który objawi się już bardzo wkrótce, będzie płci jak najbardziej męskiej, oczywistym jest, że gdzieś tam z tyłu głowy kołacze mi się nieśmiałe marzenie, że kiedyś synal zarazi się ode mnie pasjami - zarówno muzyczną jak i motoryzacyjną. Oczywiście co będzie to będzie i jakie pasje w Młodzieżu się zrodzą, takie będą dobre (ważne, by były - a o to się spróbuje zadbać), ale nie od dziś wiadomo, że ludzie prokurują sobie potomstwo między innymi po to, by móc znów bezkarnie kupować zabawki. I gdy w zeszłym tygodniu, zmierzając na działkowy wywczas urlopowy, zajechałem na stację benzynową celem zakupu napojów chłodzących i na półce ujrzałem pudełka zawierające znajome kształty, zwyczajnie nie umiałem się oprzeć.

Najpierw jednak krótki kącik historyczny.

W latach mych dziecięcych z wiadomych przyczyn szpan wyglądał nieco inaczej niż dziś. Nie było X-Boxów czy innych Play Stationów, a ktoś, kto miał odpowiednią kolekcję resoraków, był królem piaskownicy. Sam, przyznaję, zgromadziłem ich całkiem sporo. Firm produkujących samochodziki było mniej więcej tyle, co dziś - zmienił się jedynie układ sił. Podówczas niepodzielnie królował Matchbox (nawiasem mówiąc, aktualne Matchboxy niestety nijak się nie mają do tych produkowanych do lat 80. włącznie). Takie firmy jak francuskie Majorette czy niemieckie Siku (tak, ta firma naprawdę się tak nazywa, istnieje do dziś) były uznawane za drugą ligę - zupełnie niesłusznie zresztą. Jednak w kategorii nieco większych skal (1:43 wzwyż) sporym uznaniem cieszyło się włoskie Bburago. Sam miałem kilka "buraków" a moimi ulubionymi były rzecz jasna te w solidnej skali 1:24. Miały otwierane drzwi i maski oraz skrętne koła. Do dziś żałuję, że na któreś imieniny zamiast Citroena Traction Avant wybrałem czerwone Ferriari 348. Cytrynę zapewne miałbym do dziś, Ferrari zaś, jak większość egzemplarzy z mej kolekcji, zostało poddane któregoś dnia serii crash-testów.

Tak czy inaczej - tak, jak Matchbox, Siku czy Majorette, Bburago istnieje do dziś. I wypuściło miniserię "klasyka polskich dróg". Na serię składają się jedynie 2 modele, za to w kilku różnych malowaniach: Polonez Caro Plus i Warszawa 223 sedan. I właśnie Warszawę wypatrzyło me oko na półce sklepiku należącego do owej stacji.

I, jak już rzekłem, nie mogłem się oprzeć.


Nigdy nie byłem szczególnym fanem Warszaw, jednak ujrzenie produkowanego przez - bądź co bądź - zagraniczną firmę znajomego sprzed lat modelu cieszy. Nic to, że firma, choć włoska, produkcję zleca (jakże by inaczej) chińskiej fabryce, a Warszawę i Poldka zapewne zamówił polski importer, słusznie zakładając, że powodowani sentymentem tatusiowie natychmiast sięgną do portfeli. Bburago w umysłach Polaków zawsze było włoskie. I proszę bardzo - wspaniała (choć zminiaturyzowana) Warszawa, wspomnienie z dzieciństwa, temat opowieści naszych ojców i dziadków, z ziemi włoskiej do Polski.

Rzecz jasna nie byłbym sobą, gdybym - mimo, że Warszawa jest przeznaczona dla Młodzieża (rzecz jasna po osiągnięciu przezeń odpowiedniego wieku) - nie obadał dokładnie tego miniaturowego, metalowo-plastikowego, ruchomego pomnika nostalgii.


Warszawa została wykonana w najpopularniejszej bburagowskiej skali 1:43. Skala ta nie pozwala na zadbanie o najdrobniejsze szczególiki (w każdym razie nie w modeliku kosztującym ok. 10 zł), ale przy odpowiedniej dbałości projektanta i producenta można zapewnić dość wierne oddanie sylwetki, przetłoczeń i wielu detali. Tak jest i w tym przypadku. Wiadomo, że wąskie przetłoczenia, szczeliny czy drobne elementy nie są idealnie odwzorowane, jednak spora dbałość o takie szczegóły, jak listwy ozdobne, klamki czy nawet zawiasy drzwi. Także tylne, wykonane z przejrzystego plastiku światła prezentują się całkiem ładnie. Całość robi sporo lepsze wrażenie, niż resoraki włoskiej formy sprzed lat. Ogólna estetyka i dbałość o dokładne oddanie wyglądu oryginału są zatem na plus.


Co można zatem zapisać na minus?

Na pewno można przyczepić się do dwóch typowo "bburagowskich" cech. Pierwszą z nich jest dość mało trwała konstrukcja. Podwozie zostało wykonane z dosyć cienkiego, łatwego do uszkodzenia plastiku. Odważne w swych eksperymentach dziecię ma szansę uporać się z resorakiem dość szybko. Druga wada za to może zdawać się dość absurdalna, jednak... dla mnie w wieku lat kilku (i moich rówieśników) była to dość istotna cecha. Otóż nie raz porównywaliśmy resorowanie naszych autek. Wygrywał ten resorak, którego przednie lub tylne kółka najwięcej razy odbiły się od podłoża. Modeliki Bburago zaś zawsze wyróżniały się niską masą w stosunku do wielości i dość twardym "zawieszeniem". Kombinacja tych dwóch cech dawała niezbyt imponujący w tej konkurencji rezultat. Wygrywały samochodziki cięższe (zazwyczaj z metalowym podwoziem - a takich niestety się już chyba nie robi) i dość sprężyście zawieszone, czyli właśnie starsze Matchboxy i niewiele ustępujące im pod tym względem Majorette. "Buraki" raczej nie były wystawiane do tych zawodów.


Mimo swoich wad, Warszawa by Bburago jest bardzo sympatyczną zabawką. Ładnie, estetycznie wykonana, wystarczająco dokładnie odwzorowuje swój pierwowzór, szczególnie biorąc pod uwagę niewysoką cenę. Pozostaje mieć nadzieję, że za te 3 lata spodoba się też Młodzieżowi. I że uda mu się nie rozmontować jej w ciągu pierwszych dwóch tygodni. Wszak tatuś też chce mieć jakąś pamiątkę.

Tymczasem kilka kolejnych autek jest już w drodze. I nie - żadnym z nich nie jest Porsche czy BMW. Ani nawet Pasek W TeDeIku. Zresztą - zobaczycie sami.

wtorek, 1 lipca 2014

Spacerkiem i rowerkiem: Prawobrzeże Północne czyli bandziory i kredyciarze

No i nastał nam lipiec, lato w pełni, zaś w którejś z chmur ktoś ewidentnie kopnął srogie wiadro. No i leci z tego wiadra, co dla człowieka zażywającego namiastki urlopu na działeczce jest równie miłe co posadzenie zadu na nerwowym, muskularnym jeżu. Warszawa została jakieś 60 km stąd ale zamiast grzać się na słoneczku i cieszyć się tym, że tych kilka dni można nie dusić się w mieście, człowiek między serią kichnięć a napadem szczękania zębami dorzuca kolejne polano do kominka. A w mieszkaniu jest przynajmniej ciepła łazienka z wanną w której można nieprzyzwoicie długo wygrzewać zziębnięte iście letnią aurą członki. Pozostaje zatem, patrząc na ociekające zimną wodą drzewa, powspominać nieco ukochaną stolicę oraz zalegające na jej ulicach epickie żelazo. Tym razem prezentowane żelazo pochodzi z północnowschodnich rejonów miasta stołecznego - od ukochanych przez miłośników odzieży sportowej okolic Dworca Wschodniego aż po Tarchomin i Nowodwory, skąd codziennie rano tabuny krawaciarzy cisną na skuśkę przez całe miasto (czyli zazwyczaj na Służewiec) aby służeniem Wielkiemu Korpobratu zarobić na kolejną ratę kredytu.

Zaczynamy jednak jednym zaplątanym egzemplarzem który miał ukazać się w poprzednim miksie, prezentującym sprzęt z południowego wschodu Warszawy. Jednak został on upolowany na tyle niedaleko rozgraniczających północ i południe torów kolejowych, że może nikt się nie skapnie. Poza tym jeśli go pominę to Ascot się obrazi i nie da mi się karnąć tym, co kupi w miejsce Octavii, którą był uprzejmy rozbić.

Dobra fela - + 10 do szacunku ludzi ulicy

Przeskakujemy tymczasem przez tory i znajdujemy się na mitycznej, knajackiej, gangsterskiej Pradze, gdzie spędziłem przeważającą część swej młodości. I nie powiem, bym szczególnie tęsknił. Ale zagęszczenie dobrych sprzętów jest doprawdy niezłe.

Audi, forszprung durch technik, jawol

To umieszczenie tablicy rejestracyjnej to miszczostwo świata. Tak samo, jak trwałość tych Corolek

Wycieraczki na okrągłych reflektorach. SO MUCH WIN (foto - Lordessex)

Panda dla jeszcze uboższych

Wow tuning taki srogi gruba fela wow Hyundai Lantra ile lansu wow rat-style uszanowanko

Coś dla Baranów

O tak, Wyciągnięci z Mesy by się zmieścili

UWAGA POJAZD ZABYTKOWY

Lepsze jutro było wczoraj

Słoneczka! <3

W1 LAMBO, jakby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości. Billboard głoszący "NIE DRYGA MI I JESTEM Z TEGO DUMNY" wyszedłby taniej

Znana ze zlotów i spotów, normalnie upalana, wspaniała

Cześć Tato!

Jak nie kręcą mnie kabriolety i nie znoszę Escortów tak tu dwa minusy dają plus. Do tego to wgniecenie na drzwiach. Chcę go na Nity.

Pan Grzyb jeździ sobie nim na co dzień (foto - A.)

Baldwin jeździłby nią na co dzień (foto - A.)

Jeździłbym nią na co dzień

I tą też

A tym jeszcze bardziej

Renault Przestrzeń

Komentarz zbędny

Uchwycony przez Ob. Wybrankę dobry spot japońskiego żelaza

LolWUT

Jajeczko cokolwiek nieświeże

Bardzo nieświeży Poldolot

Gleba i negatyw

Dlaczego Estimy nie robili w LHD, DLACZEGO, PYTAM ("TO PREVIA, BASISTA SIĘ NIE ZNA" za 3... 2... 1...)

V8, rama, wajcha przy kierze, do tego stalaki ze szprychowymi kołpakami - koncentrat amerykańskiego ejtisu

Z Pragi uskuteczniamy skok na wschód. Czyli na Targówek Mieszkaniowy.

Tak, to Autobianchi

Goniłem je z Woli na Targówek po to, by trzasnąć dwa beznadziejne zdjęcia. Pozdrowienia dla właściciela, niech śmiga bezawaryjnie!
Z Targówka Mieszkaniowego kierujemy się na północ na Bródno (które formalnie jest częścią dzielnicy Targówek, ale i tak my, Warszawiacy, uważamy je za osobny byt).

929. Na czarnych. NA SPRZEDAŻ. Ktoś ma pożyczyć trochę gotowizny?

Syrczepka

C15 w stanie typowym dla modelu

"BĘDĘ JĄ ROBIŁ"

Tego chyba nie robi nikt

MODERN TALKING OK

Germańskie klasyki

Wg Lorda jeżdżony regularnie

O, to byłoby dobre porównanie

To nie jest Lancer

Kierowca uśmiechnął się do mnie, pomachał i pojechał dalej. Pozdrowienia zatem - niech Liberał śmiga bezproblemowo!

Da się? Da się.

Lordessex ma talent do odławiania Volvo (Volv?)

Złowiłem raz takiego na taryfie. I zgubiłem zdjęcie.

Ten próg. Przepiękny.

Koneser nadal konesuje

Jeszcze dalej na północ leży sobie Białołęka. Gdzieś w jej środku funkcjonuje warsztat odwiedzony kiedyś przez Lorda Essexa, który na szczęście miał przy sobie aparat.

Saabrena 203

Fontanna di Trevi

Te proporcje <3

Amerykanie nie chcieli Renówki. A ja bym chciał.

Zastavę też

Kończymy na samiutkiej północy, czyli na Tarchominie, gdzie co rano słychać szum wiązanych krawatów po czym tworzy się korek aż na Domaniewską.

To, co Polak lubi najbardziej - prestiż i oszczędność w jednym, czyli 760 (pełnotłusta odmiana 740) w turbodyzlu rodem z VW LT

Tak gruby chrom w niektórych kręgach rzeczywiście może budzić aplauz

Czarna blacha, hak i flak

Piękny kamuflaż

Jeżu ależ bym

Ghia, czyli wypas

Ładowanie gwiazdy na środek grilla Beczki to straszny WAU

Żegnamy się pełnym nostalgii widokiem z samego brzegu Wisły

Jako, że jestem wyjechany, jest to najprawdopodobniej jedyny w tym tygodniu wpis. Do najbliższego i niech Wam to i owo, co tylko chcecie. Ja wypoczywam dalej, ciesząc się z tego, że chwilowo nie pada.