God kväll!
W piątek koło południa moja Wybranka zlądowała na Okęciu powróciwszy ze słonecznej Italii, skąd przywiozła nie tylko artefakty wokół których będzie kręcić się jej biznesik (nie omieszkam poinformować na moim fąpażu, uczulam na to szczególnie płeć piękną) ale również niewielką za to bardzo treściwą paczuszkę zdjęć wspaniałych wehikułów spotykanych na włoskich ulicach. To jednak za dni kilka. Dziś natomiast wrócę do zawieszonego ponad rok temu cyklu "wspominatoza", kończąc go jednocześnie. A to dlatego, że z motoryzacyjnych wspomnień pozostało mi już tylko jedno - krótkie, pozbawione happy endu, za to bardzo żywe i wciąż powracające przy każdym kolejnym rajdzie Złomnika czy Stada Baranów.
W zamieszczonym całkiem niedawno miksie prawobrzeżnym prezentowałem m.in. widoczki spod mojej sali prób - są one nader mięsne i pieszczą oko każdego miłośnika tlenku żelaza i aromatu płynów eksploatacyjnych. Tam też zaczęła się (i zakończyła) moja przygoda z wehikułem, który był onegdaj mym największym motoryzacyjnym marzeniem a i do dziś plasuje się wysoko w rankingu "ależ bym jeździł" - a konkretnie z Saabem 900, znanym wszem i wobec jako Krokodyl.
Pewnego dnia pod salą prób zaobserwowałem piękny egzemplarz przedliftowej "dziewięćsetki" w dość rzadkiej wersji. Był to 4-drzwiowy sedan, podczas gdy większość widywanych do dziś Krokodyli występuje jako 3-drzwiowy hatchback. Egzemplarz był polakierowany na piękny rudobrązowy kolor doskonale współgrający z utrzymanym w podobnej tonacji wnętrzem oraz z dość licznymi wykwitami rdzy. Jedynym niezbyt pięknym elementem były tandetne hipermarketowe kołpaki, nie przeszkadzały one jednak moim gruczołom w dziarskiej produkcji śliny, która następnie malowniczo spływała mi po brodzie, nadając memu pyskowi dość naturalny dla mnie wygląd wskazujący na daleko posunięte zidiocenie. Saabina pojawiała się i znikała, co było dość oczywistą wskazówką, że jeździ, ja zaś każde jej pojawienie się witałem radosnym acz dość luźno związanym ze znanymi jednostkami leksykalnymi kwikiem, dalszą nadprodukcją śliny oraz z góry skazaną na niepowodzenie walką z gwałtownym rozluźnieniem zwieraczy. Następną, nieco bardziej świadomą reakcją było zazwyczaj wyciągnięcie dłoni z majtek i pochwycenie w nią aparatu (tym razem fotograficznego) celem zrobienia kolejnych 724734523835 zdjęć przepięknemu pojazdowi. Większość z nich ze względu na pełne ekstazy drżenie mego ciałokształtu nie nadawała się na jakąkolwiek pamiątkę (choć patrząc na tzw. sztukę współczesną zastanawiam się, czy po dorobieniu odpowiedniej ideologii nie uczyniłyby mnie one bogatym), jednak kilka fotek było wystarczająco dobrych, by ozdobić mą twardodyskową kolekcję i towarzyszyć mi następnie w samotne wieczory.
Pewnego razu Saabolot przestał się pojawiać. Zrobiło mi się trochę przykro, ale starałem się o tym nie myśleć - miałem cicha nadzieję, że nadal gdzieś tam jest, że turla się i generalnie wszystko z nim w porządku. Jak się później okazało, całkowicie w porządku nie było, ale Krokodyl jak najbardziej egzystował.
Upłynęło trochę czasu i piękna "dziewięćsetka" znów pojawiła się pod próbownią. I już tam została. Okazało się, że podczas pokonywania niespodziewanie głębokiej kałuży woda dostała się do silnika i skutecznie sobie z nim poradziła, w związku z czym została zakupiona i zainstalowana druga jednostka, jednak coś z nią było nie tak. Saabolot został zatem przywleczony pod salkę, gdzie w warunkach warsztatowych miał być powoli doprowadzany do pożądanego stanu. Niestety właściciele powoli tracili do niego serce, może też nie mieli czasu, prawdopodobnie również trochę brakło im kasy - tak czy inaczej piękny Saab stał.
A potem... Potem był już mój.
Nie będę wchodził w detale tego, w jaki sposób trafił w moje ręce, jednak było to w dużej mierze zasługą K. (właściciela pięknej Coupety), który wiedział o moim uwielbieniu do Saabów oraz o tym, że Melodila właśnie dokonywała żywota. Tak czy inaczej - przepiękny Saab 900, moje marzenie od wielu lat, nieprawdopodobnie charakterny (i charakterystyczny) wehikuł był moją własnością. Tylko trzeba jeszcze było doprowadzić go do stanu dobrze jeżdżącego.
Niestety, tu już nie było tak pięknie.
Saabolot i Melodila w dniu, gdy odjechała do krainy wiecznie równych autostrad |
Saabolot i Fiestka, którą - po zgonie Melodili - przyjeżdżałem bezproduktywnie zastanawiać się nad dłubaniem przy nim |
Krokodyl owszem, odpalał, ale po pierwsze niechętnie, po drugie zaś trzeba było go od razu wkręcać na dość wysokie obroty - poniżej ok. 2000 od razu gasł. Jednak gdy udawało się go kręcić, jeździł. I to jak.
Ze względu na jego ogólny stan i brak przeglądu nie wyjechałem nim na drogę publiczną. Kręciłem się nim po okolicznym, dość sporym terenie, co wystarczyło, by stwierdzić, że tak prowadzący się i tak komfortowy samochód odpowiada mi bardzo. Podstawowa, nieuturbiona dwulitrówka (zagazowana, jednak karmiłem go jedynie benzyną przynoszoną w kanisterku z pobliskiej stacji) całkowicie wystarczała, by sprawnie katapultować nielekkie przecież auto do przodu, zaś zawieszenie sprawnie połykało wądoły, które stanowiły zdecydowaną większość powierzchni terenu. Do tego siedzenia - jedne z najlepszych, na których siedziałem w życiu. Mogę bez cienia przesady stwierdzić, że były po prostu genialne. No i ten charakterystyczny zapach starego samochodu, który zawsze kochałem i kocham do dziś. Całość składała się na prawdziwy wulkan charakteru. Jak nigdy wcześniej zrozumiałem, co widzą w tych autach ich miłośnicy. Tak naprawdę mogłem z niego nie wysiadać. I zazwyczaj nie wysiadałem dość długo.
Kabina pilota |
To żyje! |
Jednak Krokodyl - jak zresztą każdy inny samochód - to nie wrażenia estetyczne tudzież olfaktoryczne, lecz również mechanika. A tu trzeba było zrobić dużo. I to był chyba główny powód tego, że nasz potencjalnie piękny, szczęśliwy związek nie wypalił.
Na początku byłem pełen zapału. "Wszystko się ogarnie, będzie śmigał jak złoto" - myślałem sobie. I niestety na tym myśleniu się skończyło. Czemuż? Otóż moja wiedza dotycząca spraw mechanicznych i serwisowych jest zbliżona do rozeznania Władysława Łokietka w kwestii bezzałogowych lotów kosmicznych. Potrafię wymienić uszczelkę pod głowicą równie sprawnie, co Stephen Hawking jeździć na motocyklu crossowym, zaś w ustawianiu kąta wyprzedzenia zapłonu osiągnąłem podobne mistrzostwo, co Antoni Macierewicz w mówieniu do rzeczy (i nie chodzi mi tu o żarliwe przemowy wygłaszane do szafy, co zresztą w przypadku wzmiankowanego pana nie zdziwiłoby mnie zanadto). Byłem (i nadal jestem) wzorcowym idiotą w kwestiach naprawy samochodu. Umiem co prawda zmienić koło, akumulator, świece (o ile nie są, cholery jedne, zapieczone na amen w głowicy) a nawet filtr powietrza, podejrzewam także, że poradziłbym sobie z wymianą żarówki w reflektorze (jak do tej pory nie musiałem), ale dowolna czynność wymagająca jakiejkolwiek rzetelnej wiedzy i zrozumienia tematu jest już daleko poza moim zasięgiem. Przyznaję to ze sporym wstydem, gdyż motoryzacja jest moją pasją od wczesnych lat szczenięcych - także pod względem praktycznym. Zawsze marzyłem o praktycznej umiejętności upieprzenia się smarem. To znaczy podejrzewam, że upieprzyć się umiałbym bez problemu, ale nie wynikałaby z tego jakakolwiek zmiana w mechanicznej kondycji wehikułu (prawdopodobnie nastąpiłoby wręcz drastyczne pogorszenie stanu), a mi chodzi o upieprzenie się produktywne i skuteczne. Mam być upieprzony a w wyniku tego samochód ma jeździć. Niestety - nigdy jakoś nie miałem okazji nabyć tej wiedzy. Zawsze miałem inne rzeczy do roboty, inne obowiązki, lub po prostu wrodzony mamwdupizm skutecznie powstrzemywał mnie przed nauczeniem się czegoś sensownego w tej kwestii. Co prawda jak zawsze nieoceniony K. oferował mi swoją pomoc, ale chyba i jemu w końcu opadły witki na moją ciągłą niemoc twórczą polegającą zazwyczaj na byciu gdzie indziej. Do tego doszedł aspekt finansowy. Zabawa w doprowadzanie tzw. klasyka do pożądanego stanu zawsze kosztuje jakiś tam pieniądz. Może być to pieniądz stosunkowo niewielki, jak choćby w przypadku Skody 105/120, do której części są dostępne w warzywniakach i kosztują mniej niż nadgniła rzepa, do tego jej konstrukcja jest do ogarnięcia przez średnio rozgarniętego bakłażana, jednak ani części do Saaba 900 nie należą do tanich, ani też jego konstrukcja nie cechuje się zbytnim nagromadzeniem prostych w rozkminieniu rozwiązań. W skrócie - żeby uczciwie wziąć się za renowację Krokodyla trzeba mieć trzy rzeczy: czas, umiejętności i pieniądze. Czyli dokładnie wszystko to, czego ja właśnie nie miałem.
Jakiekolwiek plany zostały finalnie pogrzebane przez utratę przeze mnie pracy w lipcu 2010 - następna, jaką udało mi się znaleźć, polegała na siedzeniu na słuchawce i wciskaniu ludziom chłamu, którego nie potrzebowali, na skrajnie nieuczciwych warunkach. Jak nietrudno się domyślić, nie byłem w tym zbyt dobry, czego efektem był osiągany przeze mnie dochód w wysokości ok. 600 zł miesięcznie. Walka o inną pracę chwilowo nie przynosiła efektów, powoli acz skutecznie pogrążałem się w długach (m.in. dwukrotnie wyłączano mi prąd), zaś Saabina stała i gniła smętnie. Widywałem się z nią jedynie w dniach, gdy przyjeżdżałem na próby - czasem podnosiłem imponującą maskę i gapiłem się bezmyślnie, czasem wsiadałem do środka, ale piękny wehikuł już w ogóle nie odpalał.
Mijały kolejne tygodnie, mijały i miesiące, spadł śnieg i w końcu stało się jasne, że za Saabolota już się nie wezmę. Było mi z tego powodu cholernie przykro oraz zwyczajnie głupio w stosunku do K. dzięki któremu wszedłem w posiadanie tego niegdyś wspaniałego pojazdu a teraz (czyli w momencie jego wrastania) już tylko nieruchomości. Nie chciałem jednak, by Krokodyl zgnił do szczętu, wystawiłem go więc na sprzedaż.
I poszedł. Za pińcet.
Otrzymałem telefon - "właśnie jadę lawetą, proszę o wskazówki jak dotrzeć". Pół godniny później transakcja była już dokonana a Saabinka została wciągnięta na rzeczoną lawetę i uniesiona na niej w kierunkiu Mińska Mazowieckiego.
Mam nadzieję, że Saabolot już śmiga. Lub że przynajmniej próbuje. Lub chociaż że facet uczciwie próbował go zrobić. Ja niestety poległem w tej walce - i nie była to walka z mechanikaliami, gdyż tej nie podjąłem w ogóle. Poległem w walce z własnym brakiem umiejętności, czasu, pieniędzy i sił. A to dyskwalifikuje mnie jako saabiarza. Niestety.
Podsumowanie czyli zady i walety:
Saab 900, Krokodylem zwany, jest zwierzęciem specyficznym: posiadanie go wymaga dobrej znajomości mechaniki (szczególnie tego konkretnego modelu) i odpowiedniej ilości kasy na robienie tego i owego. Nie dlatego, że to szczególnie awaryjny model - jest tak naprawdę dość trwały, ale trapią go pewne problemy, na których mało kto się zna, do tego części są DROGIE. Bardzo. A jeżeli wchodzimy w posiadanie egzemplarza, który - tak, jak tenże Saabolot - kwalifikuje się do solidnego remontu, musimy być bardzo dobrzy w mechaniczne klocki, mieć bardzo dużo kasy i bardzo dużo czasu. A jako, że dwie ostatnie rzeczy się wykluczają, trzeba mieć bardzo bardzo dużo kasy. To podwójne bardzo. Ale tak naprawdę warto - pięknie utrzymany Krokodyl cieszy oczy swoją bezbłędną stylówą oraz resztę zmysłów komfortem i prowadzeniem, a do tego jest absolutnie nie do pomylenia z czymkolwiek innym. To już w zasadzie motoryzacyjna legenda. I słusznie. Ale legendy mają swoje wymagania - Saab 900 nie jest samochodem dla początkujących miłośników motoryzacji starszej. Jeśli nie masz grubego portfela i solidnego skilla - zacznij od rzeczy tańszych i prostszych. O ile naprawdę jesteś gotów się za nie brać. Ja chyba już jestem - bo wtedy nie byłem, i to nie tylko na Krokodyla. Zresztą na niego nadal na pewno bym się nie porwał. A żałuję.
Plusy:
* charakter i wyjątkowość
* komfort
* przyjemność z prowadzenia
* świetny klub Saaba, gdzie w razie czego można szukać pomocy
* ogromny bagażnik
Minusy:
* koszty eksploatacji
* ceny części
* utrudniony serwis
Co nim wozić:
Niestety, nie miałem okazji wozić Saabolotem żadnego sprzętu. A szkoda, bo bagażnik jest w stanie łyknąć naprawdę dużo. Tak czy inaczej - niebanalnym autem można wozić niebanalne basy. Alembic, Wal, Status czy choćby ośmiostrunowy szwedzki Hagstrom z przełomu lat 60. i 70. - każdy z nich będzie czuł świetnie w Krokodylu. I Ty też - pod warunkiem, że umiesz o ten piękny samochód odpowiednio zadbać.
BØRK!
Na początku byłem pełen zapału. "Wszystko się ogarnie, będzie śmigał jak złoto" - myślałem sobie. I niestety na tym myśleniu się skończyło. Czemuż? Otóż moja wiedza dotycząca spraw mechanicznych i serwisowych jest zbliżona do rozeznania Władysława Łokietka w kwestii bezzałogowych lotów kosmicznych. Potrafię wymienić uszczelkę pod głowicą równie sprawnie, co Stephen Hawking jeździć na motocyklu crossowym, zaś w ustawianiu kąta wyprzedzenia zapłonu osiągnąłem podobne mistrzostwo, co Antoni Macierewicz w mówieniu do rzeczy (i nie chodzi mi tu o żarliwe przemowy wygłaszane do szafy, co zresztą w przypadku wzmiankowanego pana nie zdziwiłoby mnie zanadto). Byłem (i nadal jestem) wzorcowym idiotą w kwestiach naprawy samochodu. Umiem co prawda zmienić koło, akumulator, świece (o ile nie są, cholery jedne, zapieczone na amen w głowicy) a nawet filtr powietrza, podejrzewam także, że poradziłbym sobie z wymianą żarówki w reflektorze (jak do tej pory nie musiałem), ale dowolna czynność wymagająca jakiejkolwiek rzetelnej wiedzy i zrozumienia tematu jest już daleko poza moim zasięgiem. Przyznaję to ze sporym wstydem, gdyż motoryzacja jest moją pasją od wczesnych lat szczenięcych - także pod względem praktycznym. Zawsze marzyłem o praktycznej umiejętności upieprzenia się smarem. To znaczy podejrzewam, że upieprzyć się umiałbym bez problemu, ale nie wynikałaby z tego jakakolwiek zmiana w mechanicznej kondycji wehikułu (prawdopodobnie nastąpiłoby wręcz drastyczne pogorszenie stanu), a mi chodzi o upieprzenie się produktywne i skuteczne. Mam być upieprzony a w wyniku tego samochód ma jeździć. Niestety - nigdy jakoś nie miałem okazji nabyć tej wiedzy. Zawsze miałem inne rzeczy do roboty, inne obowiązki, lub po prostu wrodzony mamwdupizm skutecznie powstrzemywał mnie przed nauczeniem się czegoś sensownego w tej kwestii. Co prawda jak zawsze nieoceniony K. oferował mi swoją pomoc, ale chyba i jemu w końcu opadły witki na moją ciągłą niemoc twórczą polegającą zazwyczaj na byciu gdzie indziej. Do tego doszedł aspekt finansowy. Zabawa w doprowadzanie tzw. klasyka do pożądanego stanu zawsze kosztuje jakiś tam pieniądz. Może być to pieniądz stosunkowo niewielki, jak choćby w przypadku Skody 105/120, do której części są dostępne w warzywniakach i kosztują mniej niż nadgniła rzepa, do tego jej konstrukcja jest do ogarnięcia przez średnio rozgarniętego bakłażana, jednak ani części do Saaba 900 nie należą do tanich, ani też jego konstrukcja nie cechuje się zbytnim nagromadzeniem prostych w rozkminieniu rozwiązań. W skrócie - żeby uczciwie wziąć się za renowację Krokodyla trzeba mieć trzy rzeczy: czas, umiejętności i pieniądze. Czyli dokładnie wszystko to, czego ja właśnie nie miałem.
Jakiekolwiek plany zostały finalnie pogrzebane przez utratę przeze mnie pracy w lipcu 2010 - następna, jaką udało mi się znaleźć, polegała na siedzeniu na słuchawce i wciskaniu ludziom chłamu, którego nie potrzebowali, na skrajnie nieuczciwych warunkach. Jak nietrudno się domyślić, nie byłem w tym zbyt dobry, czego efektem był osiągany przeze mnie dochód w wysokości ok. 600 zł miesięcznie. Walka o inną pracę chwilowo nie przynosiła efektów, powoli acz skutecznie pogrążałem się w długach (m.in. dwukrotnie wyłączano mi prąd), zaś Saabina stała i gniła smętnie. Widywałem się z nią jedynie w dniach, gdy przyjeżdżałem na próby - czasem podnosiłem imponującą maskę i gapiłem się bezmyślnie, czasem wsiadałem do środka, ale piękny wehikuł już w ogóle nie odpalał.
Nie mam pojęcia, co tu się dzieje |
Jest taki samotny wrost... |
Mijały kolejne tygodnie, mijały i miesiące, spadł śnieg i w końcu stało się jasne, że za Saabolota już się nie wezmę. Było mi z tego powodu cholernie przykro oraz zwyczajnie głupio w stosunku do K. dzięki któremu wszedłem w posiadanie tego niegdyś wspaniałego pojazdu a teraz (czyli w momencie jego wrastania) już tylko nieruchomości. Nie chciałem jednak, by Krokodyl zgnił do szczętu, wystawiłem go więc na sprzedaż.
I poszedł. Za pińcet.
Otrzymałem telefon - "właśnie jadę lawetą, proszę o wskazówki jak dotrzeć". Pół godniny później transakcja była już dokonana a Saabinka została wciągnięta na rzeczoną lawetę i uniesiona na niej w kierunkiu Mińska Mazowieckiego.
Mam nadzieję, że Saabolot już śmiga. Lub że przynajmniej próbuje. Lub chociaż że facet uczciwie próbował go zrobić. Ja niestety poległem w tej walce - i nie była to walka z mechanikaliami, gdyż tej nie podjąłem w ogóle. Poległem w walce z własnym brakiem umiejętności, czasu, pieniędzy i sił. A to dyskwalifikuje mnie jako saabiarza. Niestety.
Pa pa, Saabolocie |
Podsumowanie czyli zady i walety:
Saab 900, Krokodylem zwany, jest zwierzęciem specyficznym: posiadanie go wymaga dobrej znajomości mechaniki (szczególnie tego konkretnego modelu) i odpowiedniej ilości kasy na robienie tego i owego. Nie dlatego, że to szczególnie awaryjny model - jest tak naprawdę dość trwały, ale trapią go pewne problemy, na których mało kto się zna, do tego części są DROGIE. Bardzo. A jeżeli wchodzimy w posiadanie egzemplarza, który - tak, jak tenże Saabolot - kwalifikuje się do solidnego remontu, musimy być bardzo dobrzy w mechaniczne klocki, mieć bardzo dużo kasy i bardzo dużo czasu. A jako, że dwie ostatnie rzeczy się wykluczają, trzeba mieć bardzo bardzo dużo kasy. To podwójne bardzo. Ale tak naprawdę warto - pięknie utrzymany Krokodyl cieszy oczy swoją bezbłędną stylówą oraz resztę zmysłów komfortem i prowadzeniem, a do tego jest absolutnie nie do pomylenia z czymkolwiek innym. To już w zasadzie motoryzacyjna legenda. I słusznie. Ale legendy mają swoje wymagania - Saab 900 nie jest samochodem dla początkujących miłośników motoryzacji starszej. Jeśli nie masz grubego portfela i solidnego skilla - zacznij od rzeczy tańszych i prostszych. O ile naprawdę jesteś gotów się za nie brać. Ja chyba już jestem - bo wtedy nie byłem, i to nie tylko na Krokodyla. Zresztą na niego nadal na pewno bym się nie porwał. A żałuję.
Plusy:
* charakter i wyjątkowość
* komfort
* przyjemność z prowadzenia
* świetny klub Saaba, gdzie w razie czego można szukać pomocy
* ogromny bagażnik
Minusy:
* koszty eksploatacji
* ceny części
* utrudniony serwis
Co nim wozić:
Niestety, nie miałem okazji wozić Saabolotem żadnego sprzętu. A szkoda, bo bagażnik jest w stanie łyknąć naprawdę dużo. Tak czy inaczej - niebanalnym autem można wozić niebanalne basy. Alembic, Wal, Status czy choćby ośmiostrunowy szwedzki Hagstrom z przełomu lat 60. i 70. - każdy z nich będzie czuł świetnie w Krokodylu. I Ty też - pod warunkiem, że umiesz o ten piękny samochód odpowiednio zadbać.
BØRK!