NARESZCIE.
Prawie miesiąc od przeprowadzki, po kilku tygodniach jeżdżenia do starego, jeszcze nie sprzedanego mieszkania celem napisania czegokolwiek poza fejsem (bo jako technofobiczny grzyb z komórki nie za bardzo daję radę), wreszcie mam net pod nowym adresem. Co prawda muszę tymczasowo korzystać z kompa mej Lubej, gdyż mój jeszcze nie został przeprowadzon (zresztą i tak w zasadzie nie bardzo się nadaje do czegokolwiek), co zmusza mnie do przyzwyczajania się do lenovowej klawiatury (a przyzwyczajanie się do czegokolwiek nowego, szczególnie związanego z technologiami, to dla mnie trauma), ale fakt jest faktem - necik jest, co oznacza, że prawdopodobieństwo wrzucania wpisu częściej niż dwa razy na miesiąc właśnie wzrosło kilkukrotnie.
A bardzo dobrze się składa, gdyż albowiem rajd.
Tzw. silna grupa pod wezwaniem, której zdarzało się już współorganizować imprezy graciarskie (choćby ostatni KiP), postanowiła samodzielnie zrobić rajd. I to nie byle jaki, gdyż oparty na troszkę innych zasadach niż te, które zazwyczaj obowiązują.
Ale o tem potem.
Tak czy inaczej - wraz z moją osobistą Obywatelką Pilotką stawiliśmy się w śnieżny styczniowy ranek na starcie zlokalizowanym w malowniczym Konstancinie.
Jako, że dotarliśmy w zasadzie na ostatnią chwilę, większość załóg była już na miejscu.
Byli też, rzecz jasna, organizatorzy wraz ze swoimi wehikułami.
Wkrótce po naszym przybyciu rozpoczęła się odprawa. Z trudem ukrywające sadystyczny uśmieszek miny co poniektórych autorów zamieszania nie wróżyły nic dobrego.
I, jak się okazało, słusznie.
Rajd miał być... jednym wielkim planem. Co prawda niezbyt wrednym pod względem rozpiski (bez nieuwzględnionych na papierze ulic itd.), ale, zgodnie z nazwą, uwzględniającym jakiś srylion konstansów - do tego zmieniających się w zależności od rejonu, w którym w danej chwili znajdowały się załogi. Na ludność nieszczególnie kochającą plany (w tym na nas) padł blady strach. Objaśnienia udzielane przez organizatorów niewiele zmieniały w kwestii wszechogarniającej konfuzji.
Do tego wszystkiego dołączył w pewnym momencie Zetor lokalnych służb. Na szczęście, mimo dość wąskiego przejazdu pozostawionego przez pojazdy uczstników, Zetor nie spowodował zatoru.
Na start przybywały jeszcze pojedyncze spóźnione załogi, witane przez dość groźnie wyglądający duet.
Ludność jęła ustawiać się do startu.
Niestety, sami chwilowo nie mogliśmy tego uczynić za sprawą pewnej wredoty, która zastawiła drzwi kierownicze Skanssena
swoim gratem.
Na szczęście złośliwiec raczył w końcu przeparkować swój wehikuł, my zaś, obklejeni okolicznościowymi naklejkami i z przepisowo umieszczonym numerkiem, udaliśmy się na start.
Początek był trudny. Bardzo. Konfuzja wywołana kreatywnością organizatorów oraz jedną z najbardziej nieprzyjaznych form nawigacji (przynajmniej tej amatorskiej, bo co się dzieje na poważnych zawodach, czytałem i jakoś mi nie spieszno) wywoływała nieco nerwową atmosferę, zaś koncentracja Pilotki osiągnęła taki poziom, że para buchająca jej z uszu dawała się niemalże dotknąć.
Jednak z każdym przejechanym kilometrem szło nam coraz lepiej. Choć nie - tak naprawdę zupełnie przyzwoicie szło nam od początku, ale zauważyliśmy to dopiero gdzieś tak w połowie trasy, i od tamtej chwili zaczęliśmy podchodzić do zagadnienia z większym luzem i, nie kryjmy, optymizmem. Jak się okazało, mimo dość wrednej koncepcji, całość była opracowana zaskakująco logicznie. Nie było praktycznie żadnych pułapek, które mogłyby doprowadzić do zawału wieloletnich bywalców tego typu imprez. Nie zmienia to faktu, że utrzymanie się na trasie wymagało takiego skupienia (szczególnie od Obywatelki Pilotki), że udało mi się zrobić... tylko jedno zdjęcie z trasy.
No, nie licząc punktów kontrolnych.
Pekapy były dwa. Pierwszy z nich dotyczył znaków drogowych i ich prawidłowych interpretacji. Z początku wydawał mi się trudny, ale tu też wystarczyło posłużyć się zwykłą logiką. Poza tym mieliśmy na nim bardzo zacne towarzystwo.
|
Volviarze, jak się okazało, umieją w PoRD |
Drugi pekap był bezobstawowy, zaś aby wjechać nań należało w wybranym przez siebie momencie zjechać z trasy. Rzecz jasna warto było wybrać moment, gdy jest się najbliżej - i nam ta niewątpliwa sztuka się udała.
Na zaparkowanej na uboczu Pandzie widniało kolejne zadanie do rozwiązania - i także ono dotyczyło znajomości znaków. Z tą różnicą, że w tym przypadku prawidłowe odpowiedzi nasuwały się zasadniczo same.
Niedługo później, po odpowiedzeniu na wszystkie pytania z trasy, wjechaliśmy na metę - umiejscowioną w tym samym punkcie, z którego startowaliśmy.
Trasę udało się przebyć w założonym czasie, jednak uniknięcie pogubienia się nie było łatwe. Czasem, by pamiętać, która interpretacja danego konstansu obowiązuje, trzeba było wspomagać się metodami niemalże partyzanckimi.
Pozostało już tylko czekać na ogłoszenie wyników w towarzystwie wciąż nadjeżdżających na metę załóg.
|
Udało się stanąć w bardzo dobrym towarzystwie |
|
Organizatorzy też mają dobry gust motoryzacyjny |
|
Tak samo zresztą, jak niektórzy uczestnicy |
|
Towarzystwo, w którym się znajdowaliśmy, stało się podwójnie wyśmienite |
|
Kolega z byłej już pracy |
|
Plastikiem też można było |
|
Reprezentacja Stuttgartu |
|
Reprezentacja Złombola |
W końcu nadszedł czas ogłoszenia wyników.
Nie udało się co prawda wygrać (na co absolutnie się nie nastawialiśmy), nie stanęliśmy nawet na pudle (na co z początku nie mieliśmy nawet cienia nadziei, ale pod koniec tenże cień gdzieś tam się pojawił), jednak... piąte miejsce na tak wymagającym nawigacyjnie rajdzie uznaję za naprawdę niezły wynik. I nie da się ukryć - w tym przypadku jest w głównej mierze zasługą niesamowicie ogarniętej Obywatelki Pilotki.
A jeśli za rok odbędzie się drugi Constansin, na pewno weźmiemy udział. I tym razem będziemy wiedzieli, czego się spodziewać.