niedziela, 27 listopada 2016

Eventualnie: ManuWUK późnojesienny

Bardzo się z Szanownym Państwem dobry wieczór. A wieczór to pogodny i ciepły, w sam raz na spacer w skąpym odzieniu - jak to w listopadzie pod naszą szerokością geograficzną.

Nieco inaczej miała się sprawa z wczorajszą aurą - temperatura może nie rozpieszczała ciepłolubów takich, jak choćby na ten dany przykład ja, ale przynajmniej zupełnie przyjaźnie świeciło sobie słonko. W każdym razie przez tych kilkanaście minut, ile zazwyczaj trwa dzień w okresie jesienno-zimowym. A w takich właśnie okolicznościach przyrody odbył się już drugi w tym roku rajd organizowany wspólnymi siłami WUK-a i Manufaktury Blach Tłoczonych, czyli ManuWUK. Tym razem, jako, że nazwa ManuWUK 16 została już użyta wcześniej, ogłoszony jako ManuWUK 16,5. 

Niestety, ze względów organizacyjnych niemożliwy był start w ustalonej już od dwóch rajdów ekipie. Jąłem tedy nawoływać w internetach celem znalezienia pilota lub ewentualnie kierownika, który takowego pilota by potrzebował. Jedynym warunkiem (poza oczywistą dla pilota umiejętnością w itinerery) była akceptacja towarzystwa Młodzieża zalogowanego w foteliku z tyłu. Nie wiem, czy przeważyło przerażenie perspektywą spędzenia czasu z mym Dziedzicem, czy to może ja sam jestem w tzw. towarzystwie powszechnie uznany za personę bez grata (skądinąd błędnie, wszak Skanssen) - tak czy owak wołanie me równie dobrze mógłbym uskuteczniać na puszczy.

Mimo tak niesprzyjających okoliczności, postanowiłem i tak się pojawić. Może nie jako zawodnik, ale przynajmniej jako uprzykrzacz życia włóczący się jak debil za uczestnikami. Z tego też powodu (oraz z uwagi na tradycyjny już opór materii stawiany przez moje Dziecię przy wszelkich czynnościach ubieralniczych) dość swobodnie podszedłem do tematyki godziny startu.

I zapewne dlatego, gdy dotarłem na miejsce zbiórki, prawie nikogo już tam nie było, w trasę wyruszały zaś ostatnie załogi.



Załóg tych, jak się zresztą okazało, przybyło niewiele - ledwie kilkanaście z zapowiedzianych trzydziestu paru.


Bardzo szybko stał się jasny motyw przewodni rajdu - zresztą niezbyt zaskakujący, biorąc pod uwagę zarówno współorganizatorów, jak i szumne zapowiedzi przed samym rajdem.

Gdzieś na trasie zdarzył się również SEX. Nie mam pojęcia, jakim cudem dopuściła takie tablice znana z, khm, prawomyślności współorganizatorka.
Szybko znalazłem sobie załogę, za którą mogłem sobie pojeździć, i, uczepiwszy się jej ogona, jąłem eksplorować uliczki i podwórka Żoliborza.




Niestety - przyzwyczajony już do uczestnictwa po pewnym czasie poczułem pewne znużenie, tym bardziej, że dla osoby niebiorącej udziału i nie dysponującej pytaniami z trasy samo snucie się po znanej już okolicy nie było szczególnie fascynujące. Na szczęście pewien punkt zawarty w otrzymanym przeze mnie itinererze pozwolił bez większych problemów trafić na metę.



Powoli przybywały pierwsze załogi.








Niestety - pora dnia kazała pożegnać się z obecnymi i pognać celem dokonania czynności ogólnospożywczych, których domagały się trzewia zarówno moje, jak i Młodzieżowe.

Czy żałuję konieczności rezygnacji z uczestnictwa? Może trochę. Z perspektywy zawodnika rajd na pewno był ciekawszy. Nie był to jednak pierwszy ManuWUK - i prawie na pewno nie ostatni.

wtorek, 22 listopada 2016

Basowisko: Korvax

W tym miejscu miała pojawić się relacja z tegorocznej, drugiej edycji Pogoni za Gratem. Niestety - akumulator Skanssena postanowił bez wcześniejszych objawów powiedzieć dobranoc w drodze na start, i to w momencie, gdy było już za późno na przesiadkę w zbiorkom i dotarcie na miejsce zbiórki, gdzie oczekiwała na mnie reszta załogi. Wpisowe i kilka godzin zabawy poszły się ryćkać - nie mówiąc już o kasie, którą musiałem zainwestować w nową baterię.

Na szczęście nadal mam o czym pisać. Tym razem przyszła kolej na powrót do rzadko (zbyt rzadko!) poruszanej tutaj tematyki basowej.

Miałem w rękach wiele basów. Miałem okazję ograć instrumenty z najróżniejszych segmentów - od erwupegowskich paździerzy i chińskiej budżetówki po absolutny hi-end spod znaku Alembica, Fodery, Pedulli i Wala. Miałem możliwość zapoznać się z basiwami masowo produkowanymi i od początku do końca struganymi ręcznie przez jednego człowieka. Miałem też przyjemność ograć zarówno wiesła absolutnie klasyczne jak i szczękoopadniczo dziwaczne. Żaden bas nie łączył jednak tak udziwnionej stylówy z tak klasycznym, soczystym soundem, jak ten, na którym miałem okazję pograć niedawno.

Już kilkanaście lat temu zetknąłem się z ręcznie struganymi basami sygnowanymi nazwą Korvax. (niektórym z Was słowo to może się kojarzyć z popularną na początku lat 90. serią - edukacyjną kreskówką do nauki angielskiego). Basiwa te z uwagi na brak doświadczenia lutniczego i garażowe warunki powstawania były podówczas dość niedokładnie wykończone, jednak brzmiały nader solidnie. Z wyglądu nieco przypominały nowoczesne instrumenty takie, jak Warwick czy Spector. Basy te trafiły w ręce kilku dalszych znajomych, po czym słuch o nich (instrumentach, nie ludziach) zaginął. Teraz jednak twórca postanowił powrócić z nową serią. Różnica jednak jest taka, że jego obecne dzieła nie przypominają niczego znanego na tej planecie.

No, może poza statkami kosmicznymi zbudowanymi z Lego.


Nie - nie mam pojęcia, skąd pomysł na taką właśnie stylistykę. Proste linie bez jakichkolwiek wcięć to raczej rzadko spotykany pomysł - wyjątkiem był chyba tylko Steinberger i wszelakie jego kopie, jednak był on obrzynem ze szczątkowym niemalże korpusikiem, tu zaś mamy do czynienia z pełnowymiarową dechą i pasującą do niej wizualnie główką.


Tak - stylówa nowych Korvaxów jest bezdyskusyjnie oryginalna. kanciasty, pozbawiony jakichkolwiek wcięć w "talii" single-cut - tego nie widuje się codziennie. A nawet raz na tydzień. Niestety, ma to swoje wady. Poza kontrowersyjną estetyką, do której raczej nie każdy się przekona, problemem jest komfort, szczególnie przy graniu na siedząco. Do tego w najwcześniejszym egzemplarzu (tym z jedną przystawką) krawędź jest wyprofilowana w taki sposób, że wbija się w przedramię - szczególnie przy grze kostką. W dwóch późniejszych ten konkretny problem został rozwiązany (a przynajmniej złagodzony), ale to właśnie z tym najstarszym miałem okazję zaznajomić się nieco bliżej.


Poza kształtem dechy i sposobem mocowania gryfu (set-in, czyli wklejany, ale nie przez całą długość jak w neck-thru, tylko w jego "tylnej" części), 5-strunowy Korvax ma dość klasyczną konstrukcję: klonowy gryf, 21-progowa podstrunnica z tego samego drewna i ciężki, jesionowy korpus to rozwiązania, które można wręcz nazwać tradycyjnymi. Nieco mniej tradycyjna, acz nadal nieskomplikowana, jest elektronika - jest umieszczony w zbliżonym do Precisiona miejscu pasywny humbucker polskiej firmy Merlin, przełącznik cewek (singiel bliżej gryfu, humbucker, singiel bliżej mostja) i... włącznik. Tak - zamiast potencjometrów głośności i tonu mamy tu czerwony pstryczek - elektryczek, który w pozycji 0 odcina sygnał. Tyle, koniec, kropa, dziękujemy.

I, jak się okazuje, to w zasadzie wystarczy.


Jak się okazuje po podłączeniu, ten przedziwnie wygladający instrument swym brzmieniem dość solidnie gniecie mosznę. Z racji umieszczenia przystawki sound jest nieco zbliżony do Precla, jednak z uwagi na inną budowę przetwornika okazuje się nieco tłustszy, mniej nosowy. Można powiedzieć, że brzmienie jest gdzieś pomiędzy Precisionem a znaną z wczesnych nagrań Duran Duran Arią Johna Taylora. Co najlepsze, brzmienie to okazuje się w pełni użyteczne.

Gdy przystawka gra jako pełen humbucker, brzmienie przypomina cios buciorem w pysk. Jednak bucior ten nie ma blachy w czubie - uderzenie jest mocne, ale jednocześnie miękkie. Potężny, okrągły dół i dolny środek dominują w paśmie, lecz nie mulą. Szczególnie okrutnie brzmiąca struna H miażdży nabiał. Przy przełączeniu pickupa w tryb singla dół nieco się cofa, troszkę maleje sygnał, za to otwiera się więcej góry.

Zresztą... posłuchajcie sami.



Tak - ten niemalże domowej roboty bas sprawdza się dobrze praktycznie przy każdej technice. Szczególnie dobrze odzywa się pod kostką. Tu jednak wychodzi na wierzch pewien problem: ukształtowanie dechy.


Korpus egzemplarza, z którym miałem okazję się zaznajomić, poza zerwaniem ze standardowymi kanonami estetyki stoi niestety na bakier z zasadami ergonomii. Ostro ukształtowana krawędź wbija się bezlitośnie w przedramię. Do tego bas jest ciężki. Nie - nie mówię tu o solidnej masie starego Jazza. To bydlę waży około pótorej tony.

Inna rzecz, że skądś musi się brać tak ciężki sound.


Podsumowanie, czyli zady i walety:

Sygnowane marką Korvax dzieła mego kolegi to niezwykle ciekawe instrumenty: wizualnie absolutnie niepowtarzalne (choć niektórzy mogliby dopatrzeć się ech starych wynalazków Voxa), konstrukcyjnie pomysłowe a jednocześnie proste, brzmieniowo bardzo potężne. Tyczy się to szczególnie tego egzemplarza, ale i drugi, dwuprzystawkowy, który przez chwilę miałem w rękach, zdecydowanie dawał radę. Z racji usytułowania przetworników miał w sobie trochę z Jazza, poza tym nieco zmienione kontury dechy były znacznie przyjaźniejsze w obsłudze. Nie zmienia to faktu, że Korvaxy to basy dla odważnych - przynajmniej w kwestii stylówy. Ja sam tak odważny nie jestem, ale jeżeli ktoś potrafi zaprzyjaźnić się z tym dziwacznym kształtem - zdecydowanie warto.


Plusy:
  • brzmienie (szczególnie rewelacyjna struna H)
  • "one sound fits all" - mimo pozornego braku uniwersalności, ten bas sprawdzi się niemal wszędzie
  • unikalność
  • wygodny gryf
Minusy:
  • niewygodnie ukształtowany korpus (nowsze wersje są poprawione, ale pozostaje problem przy grze na siedząco)
  • ciężar
  • unikalna stylówa raczej nie każdemu przypasuje
Czym go wozić:

Korvaxa warto transportować czymś, co pasuje do jego niezwykłego stylu: może być to np.  XM Break, ale w równie kanciastym co sam ten przedziwny instrument Volviaczu też czuł się dobrze.

sobota, 12 listopada 2016

Spacerkiem i rowerkiem: graty północne

No i upał jakby zelżał. Nie powiem, bym był zachwycony - nie tylko ze względu na same warunki atmosferyczne, ale również dlatego, że moje zimówki leżą sobie u oponiarza nieopodal mojej byłej pracy, działającego od poniedziałku do piątku akurat w godzinach mojej obecnej pracy, w której jestem trochę za krótko, by żebrać o dodatkowy wolny dzień. Nie za bardzo mam pomysł, co zrobić w takim układzie. Padła sugestia, bym wysłał Młodzieża - coś w tym jest, wszak jedno z jego ulubionych słów to "kółka", jednak mógłby mieć pewien problem z dosięgnięciem do pedałów.

Tymczasem zostawiając za sobą Wolę skierujmy się na północ, gdzie leżą malownicze i bogate w żelastwo Żoliborz i Bielany.

Poprzednie wycieczki po obu tych dzielnicach udowodniły, że pod względem ciekawych, starych, głupich i/lub wrastających sprzętów jest tam przegrubo. Szczególnie Bielany okazały się tak srogie, że ostatnią wycieczkę po nich trzeba było podzielić na kilka części. Po owej eksploracji byłem przekonany, że w zasadzie temat Bielan jest już zamknięty, na szczęście jednak okazało się, że nie. I to bardzo nie.

Zaczynamy jednak od Żoliborza.

O, widzę wersja zindywidualizowana

To już jaktajmer, ale nawet w idealnym stanie nie jest wart ponad 10k (#pozdrodlakumatych)

Dla Młodzieża Maluch to Malu lub Małchu

Ratować koniecznie!

Ten już uratowany i znany dość powszechnie

Dobra, wiem, że to nie jest legendarna pierwsza generacja, ale wg mnie jest mocno niedoceniona

Nazywa się Starion z tego samego powodu, z którego w Japonii można kupić płyty Erica Craptona

Wide eXPerience?

Tu wszystko jest zacne: żelazo, kolor, blachy, a nawet mistrz drugiego planu

Ciekawe, czy ten mech jest wołomiński, czy żoliborski

Warto Złomem Jeździć

Wąski most, czarny szyld, perła postpeerelu

Ooo, pozamiatałbym zadem

No to już naprawdę grubszy zestaw

Wolwem Zawsze Lepiej

Był na sprzedaaaaż!

Robi to, co Alfy robią najlepiej: zarasta mchem. No, mogłaby jeszcze gnić.

Robi to, co stare Passaty robią najlepiej, czyli służy swemu właścicielowi

Na 99% grzyb

Przed praniem

Po praniu

Fiacior jak Fiacior

Zagłębie czarnoblachowe RAZ

Zagłębie czarnoblachowe DWA

Zagłębie czarnoblaŁOMATKO!!! Swoją drogą - niedawno był na sprzedaż za jakieś sensowne pieniądze.

Zagłębie czarnoblachowe CZTERY: otwórz się na coś nowego

Zagłębie czarnoblachowe PIĘĆ (w międzyczasie Młodzież nauczył się poprawnie mówić "Maluch")

Śliczny kolor! A jeździ nim, co ciekawe, Pan Japończyk

Nie ma mixa bez BX-a!

To jest jeden z tych samochodów, które ze stadium "lans na bogato" przechodzą od razu w stadium "lans klasykiem"

Ten, jak widać, nie.

Ktoś będzie go robił. Zapewne.
 Opuszczamy Żoliborz i kierujemy się dalej na północ, czyli na Bielany. A tam, choć wydawało się, że wszystko już odkryte, jest jeszcze grubiej. Im dalej w kierunku granicy miasta, tym srożej.

Dobry duet

BARDZO dobry duet

To jest przykład przypadku, gdzie różnice robią blachy. Czarne - strzelamy zdjęcie. Białe - machamy ręką i idziemy dalej.

Przeprowadzałbym

WTEM!!!

Co innego zobaczyć na evencie, a co innego - na ulicy

Przedliftowe 405 to już rzadkość.

Toruję drogę, można jechać

Jeden z 2, może 3 samochodów, w których nie przeszkadza nawet ten nijaki, bezpłciowy kolor

Był sedan, był liftback - szkoda, że kombiacza nie tłukli

Zapewne skrzynia.

Jak już pisałem, bliżej granicy miasta zaczyna robić się naprawdę tłusto

Normalny sprzęt do jeżdżenia

Dobre żelazo w otoczeniu nieżelaz niedobrych

Chodzisz sobie po małym osiedlu domków na skraju miasta, patrzysz - o, ktoś wrasta Kaszla na podwórku. Niby nic wielkiego, ale patrzysz dalej.

O, i jest drugi, po drugiej stronie bramy. I wtedy zerkasz w głąb...

...i O W MORDĘ.

Po takim widoku trzeba iść na spacer do lasu, ochłonąć trochę. Ale i tam nie zazna się spokoju.

W następnym odcinku mixowej epopei ruszamy na prawy brzeg Wisły. A potem... ooo, potem będzie BARDZO srogo.

Zapraszam.