Nie wszystkie wrażenia da się odpowiednio przekazać w dostępny sposób. Trudno np. namalować smak, zaśpiewać aromat czy choćby zatańczyć o architekturze. Na tej samej zasadzie ciężko jest opisać brzmienie słowami - a na pewno w taki sposób, by dotrzeć w ten sposób do ludzi spoza kręgu wzajemnego głaskania po gryfie, gdzie uzus zawierający takie zwroty, jak np. "okrągły niski środek" czy "szklista górka", jest w codziennym użyciu, zaś słowa "muli" i "karton" są kojarzone jednoznacznie, i to nieco inaczej, niż to, jak mogą zrozumieć je tzw. normalni ludzie.
Na szczęście sam nie jestem normalny.
Stosunkowo niedawno - podczas tegorocznego finału WOŚP - miałem okazję pograć na basiwie, z którym nie miałem wcześniej styczności w kontekście zespołowym. A właśnie dopiero w takim kontekście można ocenić czy dany instrument jest godzien. Niestety, tym razem nie miałem możliwości nagrać jakichkolwiek próbek. Dlatego pozostaje mi zatańczyć o architekturze.
Gdy Fender Dimension pojawił się na rynku, byłem zaintrygowany. Rzadko się zdarza, by konserwatywna bądź co bądź firma, jaką niewątpliwie jest Fender (czemu zresztą zapewne przynajmniej po części zawdzięcza swoją niesłabnącą pozycję), wprowadzała zupełnie nowy model. Jasne, Dimension nie stanowi jakiejś szczególnie rewolucyjnej koncepcji, jednak jest to zupełnie nowa linia z własną nazwą, kształtem korpusu i niespotykanymi w innych basach Fendera przystawkami.
Oczywiście z pewnymi elementami Fender wolał nie eksperymentować - i dlatago wciąż mamy do czynienia z tradycyjnymi drewnami (o których za chwilę), przykręcanym gryfem i doskonale znanym znanym od dziesięcioleci kształtem główki.
I właśnie główka jest czymś, czego mógłbym się tu przyczepić. Nie, nie jest zła - przynajmniej sama w sobie. To doskonale znany, ultratradycyjny design i trudno się dziwić, że Fender nie chce bawić się w żadne eksperymenty w tej kwestii. Problemem jest jednak to, że... jej kształt nie do końca pasuje do obrysu dechy. Idealnie pasowałby tu projekt w stylu główek Sadowsky'ego czy Mika Lulla, jednak wiadomo, że nie byłby to kształt fenderowski. Sensownym wyjściem mogłaby tu okazać się próba stworzenia czegoś pomiędzy główką znaną z Telecastera i pierwszych Precli a tą do dziś wieńczącą gryf Jazza. Nie my tu jednak decydujemy w tej kwestii, a firma Fender.
Jak już wspomniałem, w przeciwieństwie do główki nowością jest kształt korpusu.
Muszę przyznać, że jest on całkiem ładny. Zarówno w samej linii, jak i w designie płytki, widzę tu pewną inspirację Pedullą Rapture - i jest to bardzo dobra inspiracja.
Decha w serii Dimension strugana jest z olchy lub jesionu. Nie dysponuję danymi, która opcja występowała w egzemplarzu, z którym miałem do czynienia, ze względu jednak na wykończenie nieprzejrzystym lakierem (w przepięknym, nota bene, kolorze) obstawiam olchę. Jesion od lat zarezerwowany jest u Fendera dla naturali. Kształt korpusu, poza walorami estetycznymi, okazuje się również nader ergonomiczny. Do deski przykręcony jest solidny, ciężki mostek ewidentnie wzorowany na nieprodukowanym już Badassie. Przypadek? NIESONDZE.
Gryf, jak to u Fendera, wykonany jest z klonu. Klonowa jest również 21-progowa podstrunnica (drugą dostępną opcją jest palisander, jednakże z nim może wkrótce zrobić się ciężej z uwagi na nowe przepisy dotyczące ochrony drzew). Profil gryfu jest wygodny, stanowi coś pomiędzy Precisionem a Jazzem, dzięki czemu po wzięciu basu do ręki większość niskodźwiękowych szarpidrutów poczuje się jak w domu.
Nowością wyróżniającą Fendera Dimension jest elektronika - a przede wszystkim przystawki. W tym egzemplarzu mamy jedną, istnieje jednak także wersja z dwoma pickupami. Ciekawszy jednak wydaje mi się wariant z jednym humbuckerem, mający być, jak może się wydawać, konkurencją do dobrze znanych basów Music Mana. Na to może wskazywać umieszczenie przystawki i jej konstrukcja. Od konkurenta z Saint Louis Obispo różni się nieco konstrukcją - humbuckery Music Mana mają potężne magnesy z dużymi, okrągłymi pojedynczymi nadbiegunnikami, to zaś mamy ciekawe, niewielkie nadbiegunniki o niespotykanym, prostokątnym kształcie.
Oczywiście skutkuje to mocno innym charakterem brzmienia, choć... zastosowania mogą być dokładnie takie same.
Jednoprzystawkowy Dimension to raczej mruczek. Mamy tu ciepły dół i okrągły, dość łagodny środek. Podbicie góry w trójpasmowej aktywnej elektronice skutkuje uwypukleniem nieco oderwanego od reszty wysokiego pasma, które nieszczególnie dobrze "klei się" z resztą zespołu, więc lepiej pozostać przy ustawieniach zerowych. Nie, ten bas absolutnie nie muli - jego charakterystyka jest jednak raczej łagodna. Brzmienie to, tak samo, jak w inaczej przeciez odzywającym się klasycznym Music Manie, idealnie nadaje się do popu. Do rocka nieco brakuje pazura, zaś do solówek - charakteru. Nie, nie jest to absolutnie złe brzmienie, jednak podobnie, jak w przypadku Laklandów, trochę brakuje tu czegoś prawdziwie charakterystycznego.
Dla wielu, wbrew pozorom, może to być zaletą.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Fender Dimension V H to kawał solidnego basu - miłego dla oka i dla ucha, choć trochę mniej dla kieszeni (co jest jednak normą w przypadku sprzętów Made in USA). To przyzwoity koń roboczy, którego można zabrać na sesję, gdzie bas nie ma za bardzo narzucać swego charakteru oraz - nie bójmy się tego słowa - praktycznie na każdą chałturę. Zdrady nie będzie. A że nie będzie też szczególnie ostrego pazura? Cóż - nie każdy go potrzebuje.
Plusy:
Minusy:
Czym go wozić:
Dimension to, brzydko mówiąc, taki trochę generyczny bas. Nie jest to samo w sobie niczym złym. Ułatwia to poszukiwanie pasującego auta. Ten egzemplarz wożony jest Toyotą Avensis I generacji - i zarowno w kwestii solidności jak i braku własnego charakteru jest to wybór niemal idealny.
Plusy:
- wygoda
- dość uniwersalne (choć wg mnie mało rockowe) brzmienie
- solidne wykonanie
- przyjemny design korpusu
Minusy:
- brak charakteru
- cena
- jeśli mam się czepiać - główka niezbyt pasuje do kształtu dechy
Czym go wozić:
Dimension to, brzydko mówiąc, taki trochę generyczny bas. Nie jest to samo w sobie niczym złym. Ułatwia to poszukiwanie pasującego auta. Ten egzemplarz wożony jest Toyotą Avensis I generacji - i zarowno w kwestii solidności jak i braku własnego charakteru jest to wybór niemal idealny.