środa, 26 lutego 2014

Multibasowisko: Basista w Restauracji

W życiu większości ludzi (i praktycznie każdego tzw. muzyka) nadchodzi moment, gdy widniejące na horyzoncie nieuniknione wydatki mają niebezpieczną szansę przewyższyć dochód. Wtedy właśnie stajemy oko w oko z niemiłym dylematem: zapłacić rachunki i ratę OC czy utrzymać stan sprzętowy.

Powiem szczerze: wielbię wszystkie moje basy. Każdy jest świetny, zarówno w swojej klasie cenowej, jak i nieco powyżej. Jednak biorąc pod uwagę pewne zmiany w życiu i nadchodzące wydatki musiałem rozważyć opcje downgrade'owe. Alembic odpadł od razu - jest niezastąpiony, jedyny i ma u mnie bezdyskusyjne dożywocie, koniec, kropka. Ibanez też nie za bardzo nadaje się do takiej operacji - nie dostałbym za niego zbyt wiele (jego wartość rynkowa jest dużo niższa niż studyjna czy sceniczna, głównie ze względu na stan wizualny) a już na pewno nie wymieniłbym go na tańszego a wciąż satysfakcjonującego fretlessa. Jazz natomiast... Właśnie. Mogę dostać za niego rozsądną cenę (zarówno z punktu widzenia szczęśliwego nabywcy, jak i nieszczęśliwego sprzedającego, czyli mnie), do tego aktualnie są przyzwoite opcje znalezienia tańszego następcy. A w zasadzie zastępcy, gdyż pogodziłem się z tym, że stopień zajebistości będzie jednak niższy.

Padło więc na Geddy'ego.

Nie mogę jednak powiedzieć, że była to spontaniczna decyzja, po której nastąpiły żmudne poszukiwania nabywcy Jazza i odpowiedniej, nieco tańszej basetli na jego miejsce. Impuls dało mi znalezienie potencjalnego następcy pod postacią Fernandesa Precisiona z 80 roku za dobry pieniądz. Plusem - poza faktem, że to stary, dobry japończyk w zachęcającej cenie - był mój ulubiony zestaw kolorystyczny. Taki sam, jak w przypadku Geddy'ego, czyli czarny z klonową podstrunnicą. Minusem za to była lokalizacja basu w Toruniu. Na szczęście znajdował się on u człowieka, którego znam i cenię. A jako, że i tak już od dawna planowałem wycieczkę do Restauracji Gitar, pozostało umówić się z Mateuszem, zapakować się w Madzię i wyruszyć.

Restauracja Gitar to niewielka, jednoosobowa firma, której właściciel trudni się zasysaniem z zagranicy dobrych gatunkowo, głównie japońskich sprzętów (przeważnie basów, choć gitary też są), doprowadzaniem ich do świetności (szlif progów, ekranowanie elektroniki, polerka lakieru, profesjonalny setup) i następnie sprzedażą w nader rozsądnych cenach. Wybór jest spory - zazwyczaj kilkanaście basów i kilka tych mniejszych, dziwnych instrumentów z cienkimi strunami. Jadąc na miejsce wiedziałem, że będzie co ogrywać - nie spodziewałem się jednak, że wybór będzie aż tak trudny.


Mały fragmencik menu Restauracji

Większy fragmencik menu Restauracji


Po przybyciu na miejsce i wymianie uprzejmości (w przypadku basistów brzmią one jak coś między beknięciem a śmiechem rosłego chłopa o IQ chrobotka reniferowego) podłączyłem Geddy'ego pod zestaw SWR SM900/Demeter/Eden. Natychmiast zrobiło mi się smutno, gdyż mój Jazzik zagadał jeszcze lepiej, niż na moim sprzęcie. To po prostu kawał porządnego, świetnie gadającego Jazza, którego żal wypuszczać z rąk. No ale cóż - a man's gotta do what a man's gotta do, więc zamiast rozpaczać lub wracać do domu nie uskuteczniwszy transakcji pochwyciłem Fernandesa, na którego się na wstępie nastawiałem. I... przeżyłem rozczarowanie. Bas brzmiał przyzwoicie, ale był zwyczajnie niewygodny. Struny zdawały się być za wysoko (choć tak naprawdę wcale nie były), grało mi się tak sobie. Dlatego stwierdziłem, że porównam jeszcze kilka egzemplarzy. Tym bardziej, że skoro jestem przyzwyczajony do świetnego soundu i arcywygodnego gryfu Geddy'ego, można by było pozostać przy Jazzie.

Japońskie bliźniaczki - Aria i Fernandes

W moje łapy zawędrowała zatem - podana przez uczynnego Mateusza - stylowa Aria Pro-II z serii Professional Bass. I muszę przyznać, że ten bas zasługuje na swoje miano. Piękna, typowa dla dobrych Jazzów "szklanka" i potężny cios. Doskonały przecinak na sprzęcie o neutralnej barwie, za to po podłączeniu pod lampowy zestaw Marshalla bezlitosna rockowa maszyna. Do tego mój ulubiony zestaw drewien w basach fenderokształtnych, czyli jesion/klon. Praktycznie wszystko się zgadzało, do tego masa jesionowej dechy sprawiała, że Aria w kategorii "wściekły nakurw na przesterze" zjadała Geddy'ego. Jednak na "cleanie" (czyli w tym przypadku cudnym, "przezroczystym" preampie Demetera) Geddy wg mnie gada fajniej. A ja co prawda przyjechałem po bas tańszy, ale z kategorii "inaczej", a nie "ten sam smak, inne przyprawy". Jazz Bass w wykonaniu Arii jest fantastyczny i jestem gotów polecić go każdemu, kto szuka basu tego typu, ale stwierdziłem, że jednak chcę spróbować czegoś innego.

A coś innego jak najbardziej było.

Geddy kontra Aryjka, oba świetne

Kolejna w menu była inna Aria. Nie Jazz, nie Precision, tylko klasyczna konstrukcja tej zacnej japońskiej firmy - piękny egzemplarz słynnej serii SB. Konkretnie niedrogi (w każdym razie teraz) ale genialnie wykonany model SB-R60. Czyli tańsza, pasywna wersja legendarnej Arii Pro-II SB 1000. Basu rozsławionego przez niezapomnianego Cliffa Burtona z Metalliki (której nigdy nie lubiłem; TAK, PRZYZNAJĘ, NIE LUBIĘ METALLIKI) oraz Johna Taylora z Duran Duran.

Byłem wniebowzięty.

Po podpięciu Arii pod Demetera wiedziałem od razu: taki bas muszę kiedyś mieć. Kiedyś. Ale czy teraz? Czy zastąpiłaby Jazza? Niestety... nie. Z palców i z kciuka brzmiała wyśmienicie, sound przypominał nieco MusicMana ale był pełniejszy, nie tak "nadmuchany", bardziej zwarty i szlachetniejszy. Jednak było to brzmienie które niosło ryzyko, że nie wpasuje się tak dobrze, jak bardziej tradycyjne konstrukcje, w to, co gram. Poza tym brzmienie spod kostki nie przekonywało. Rzadko co prawda gram kostką, ale się zdarza, i jeśli muszę poprzestać na jednej czwórce, chcę, by odpowiednio spisywała się w każdej technice. Nie zmienia to faktu, że taka Aria jest teraz jeszcze większym moim marzeniem, niż dotychczas. A cena cholernie kusi.

Aby już do końca doprowadzić się to ejtisowego orgazmu, pochwyciłem pozostające poza moimi aktualnymi zdolnościami finansowymi Kawai. Tu w zasadzie wystarczą dwa słowa: japoński Alembic. Nawet stylówa jest zbliżona. PRZYPADEK? NIE SĄDZĘ. Ogólnie rzecz biorąc, to rewelacyjny, szlachetnie brzmiący, doskonale wykonany instrument. Brzmieniowo - przeokrutna slapmaszyna. Nie jest to tej klasy magiczny artefakt, co basy Alembica, ale też cena jest o kilka rzędów niższa. I wierzcie mi - ten mały basik jest wart każdego grosza. Tak samo, jak Aria.

Ejtisy made in Japan, orgazm kciukowca

Wszystko to wywołało spory zamęt w mojej głowie. Nadal wielbiłem (i wciąż wielbię) Geddy'ego, ale decyzja została podjęta i teraz trzeba było wybrać godnego (choć nieco tańszego) następcę. Mateusz podsuwał mi kolejne basetle, w tym świetne "Urządzenie Gitarowe Greco" (Greco Guitar Device) wizualnie będące prawie kopią Rickenbackera (pisałem już, że uwielbiam Rickenbackery?) ale konstrukcyjnie różniące się tak bardzo, że trudno bardziej, oraz najlepszego Thunderbirda, jakiego kiedykolwiek miałem w rękach, oczywiście niebędącego Gibsonem (obie sztuki białe/kremowe, widoczne na pierwszym zdjęciu), jednak byłem praktycznie zdecydowany na tradycyjną, fenderokształtną konstrukcję. Ocenę ułatwiał genialny zestaw wzmacniaczy i paczek, zajmujący prawię połowę powierzchni niewielkiego pomieszczenia. Choć może utrudniał, gdyż na tych gratach wszystko gadało genialnie. Wszystko, z wyjątkiem... mojego Alembica, gdyż okazało się, że jego struny były już kompletnie zdechłe. A Alembiki zdechłych strun nie lubią.


Niektórzy twierdzą, że lepiej byłoby testować na Kustomie czy Hartke. Brawo, medal z kartofla i czapka głupka czekają już na zwycięzców.

W trakcie, gdy torturowałem swoje zwoje mózgowe i pieściłem zmysł słuchu kolejnymi zacnymi japończykami, z których najmłodszy miał może ze 25 lat, Mateusz zaszył się w mieszczącym się w przylegającym pomieszczeniu warsztacie i dłubał przy czarnym Fernandesie. W końcu wyłonił się z kanciapy i wręczył mi bas ustawiony "po mojemu".

Zmarłem.

W rękach trzymałem fantastycznie wyregulowanego Precla, który po podłączeniu nabrał pięknego, rockowego warkotu, który każdy Precision mieć powinien. Owszem, nie miał takiego ataku i szklanki jak Geddy czy kremowa Aria, ale w końcu nie jest Jazzem. Usłyszawszy cenę, jaka została mi zaproponowana, wiedziałem już, z jakim basem wrócę do Warszawy: z tym, po którego jechałem na samym początku.

Jeszcze tylko tradycyjna pizza (u znanego ze swojej pizzożerności Mateusza nie można się bez niej obyć), pamiątkowa fota, wybór pokrowca... i czas wracać.

Teraz jeszcze pozostaje znaleźć nowy dom Geddy'emu. Bardzo nie chcę, ale finanse zmuszają. Dlatego mam dla Was specjalną ofertę: bas z pokrowcem i dwiema płytkami (oryginalna biała i dodatkowa tortoise shell, czyli szylkret) za 2600. To naprawdę niedużo za zawodowy instrument, z którym nie wstyd pokazać się w studiu. Szczegóły są tu: JEDYNYTAKIDLAKONESERAZOBACZ

A Madzia? Spisała się dzielnie. Pokonała dystans do Torunia i z powrotem bez zadyszki, kotłując ok. 6,3 l na setkę. Kochane dziewczę. Mam zamiar jeszcze kiedyś pogonić ją do Torunia. Może uda się wyrwać Arię SB-R60? Bo to ją bym łykał, gdybym nie musiał żenić Jazza i stać by mnie było na jeszcze jeden bas. I to bez namysłu. Bo tak naprawdę to ona najbardziej kusiła mnie do samiutkiego końca. A nawet jeśli się nie uda - Restaurację Gitar i tak warto odwiedzić.

czwartek, 20 lutego 2014

Śmignąwszy: Yeti


Dobrý večer.

Ostatnio wspomniałem, że dawno nie było okazji zamieścić wpisu z cyklu "śmignąwszy". I proszę - okazja nadarzyła się właśnie dziś.

Niedawno Skoda przeprowadziła lifting swojego znanego i lubianego niewielkiego SUV-a o miłej nazwie Yeti i w związku z tym został ogłoszony konkurs: kto najłagodniej przejedzie 10 km oswoi Yeti i tym samym wygra je na własność. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym się nie zgłosił. Zarejestrowałem się tedy i czekałem na kontakt, który nastąpił szybciutko. Udało się umówić właśnie na dziś - urwałem się zatem wcześniej z roboty i podążyłem na Ursynów (z którego swoją drogą będzie pochodził kolejny mix, który jest już praktycznie gotów) celem przejażdżki zmodernizowaną Skodziną, co cieszyło mnie podwójnie, gdyż jeszcze nie miałem okazji zasiąść za sterami żadnego wehikułu spod znaku latającej kury.

Jako, że główną nagrodą jest Yeti w podstawowej wersji, byłem przekonany, że taką też będę jeździł. Otóż nie. Okazało się, że przyjdzie mi powozić wyposażoną w 170-konnego, dwulitrowego diesla czteronapędówką. I to ze słynną (zarówno ze względu na szybkość działania jak i koszty napraw) dwusprzęgłową skrzynią DSG.

Przepraszam, robiłem zdjęcie cebulą
Po dopełnieniu formalności można było zasiąść we wnętrzu. Najpierw jednak przeprowadziłem mój standardowy test polegający na umieszczeniu basu w bagażniku. Wszedł ledwiuteńko, mimo, że miałem ze sobą akurat basiwo w miękkim pokrowcu, co wskazuje, że w piankowym futerale czy tym bardziej w trumnie nie wlazłby za Chiny ludowe. Niestety - test bagażnika oblany.

A szkoda (nomen omen), gdyż Skodovką jeździło się nieźle.

Wnętrze okazało się być przyzwoicie wykonane, do tego prezentowało się dużo wyględniej, niż na zdjęciach, na których wygląda jak każdy produkt koncernu VAG, czyli smutek w kopalni cynku. Siedzenia były wygodne, miejsca sporo zaś widoczność niezła. Z pewnością duzo lepsza niż w większości nówek-salonówek, którymi miałem okazję jeździć.

Czas zatem wcisnąć przycisk "Start" mieszczący się tam, gdzie powinna być stacyjka (wspominałem już, jak niewielką estymą darzę rozwiązania bezkluczykowe?) i... zacząć się toczyć w tempie leniwca na końskiej dawce barbituranów.

Jak już wspomniałem, konkurs polega (używam czasu teraźniejszego, gdyż trwa nadal, piłka jest w grze, bramki są dwie a karawana szczeka dalej) na jak najłagodniejszym przejeździe. Pracownik salonu uruchamia odpowiednią apkę na smartfonie, która to apka mierzy przeciążenia, wstrząsy itd. Trzeba zatem rozpędzać się jak najdelikatniej, tak też hamować, a do tego unikać większych nierówności. Tak też czyniłem, co było dość frustrujące, gdyż 170 kucyków i srogi moment obrotowy sprzęgnięte ze skrzynią DSG bardzo korciły. Jednak omijanie nierówności miało sporo sensu, gdyż zawieszenie Yeti jest zwyczajnie twarde. Sporo za twarde jak na mój gust. Nie jeździłem wieloma SUV-ami, ale przykład skądinąd niezwykle sympatycznej Zuzi sugeruje, że może być to typowa cecha przedstawicieli tego segmentu. Jestem w stanie to zrozumieć - wysoko położony środek ciężkości należy czymś skompensować, by samochód poprawnie prowadził się w zakrętach - jednak nic nie poradzę na to, że nie jestem miłośnikiem takiej sztywności.

Wlokłem się tedy jak paralityk na diecie trankwilizatorowej, łagodnie pokonując łuki, zwalniając bez użycia hamulców i ledwie muskając pedał gazu podeszwą ciężkiego skądinąd buciora. Na szczęście konkursowe 10 minut minęło, a akurat miałem jeszcze przed sobą kawałek prostej, równej drogi. Kickdown.

Ależ to się fajnie zbiera!

Tak, jak nie lubię VAG-ów, tak muszę przyznać: ten silnik ma sporo pary a DSG rzeczywiście działa bardzo szybko. Yeti z takim właśnie napędem nadaje się do bardzo żwawego przemieszczania pasażerów z miejsca na miejsce. Nie robi tego może w jakiś strasznie emocjonujący sposób, jednak przyznaję, że jest to przyjemne. Mniej przyjemne jest niestety odczuwalne szarpanie skrzyni przy zmianie biegów, które jest odczuwalne szczególnie przy wolnej, spokojnej jeździe - jednak dramatu nie ma. Coś za coś - albo miękkie działanie klasycznego automatu, albo szybkość dwusprzęgłówki.

Ale najmniej przyjemna ze wszystkiego jest cena. Za czteronapędowe Yeti ze 170-konnym dieslem i DSG trzeba zapłacić minimum 111700 zł. A testowany egzemplarz miał kilka dodatkowych, nienajtańszych opcji. Owszem, można kupić podstawowe Yeti ze 105-konnym 1.2 TSI i napędem na jedną oś za 65 tysięcy, ale jaki sens ma SUV bez napędu na 4 koła?



Podsumowanie, czyli zady i walety:

Skoda Yeti to całkiem przyjemny, niewielki SUV-ik. Wygląda sympatycznie (choć z przodu bardziej podobała mi się przed liftingiem). Wnętrze jest przestronne i dobrze wykończone, do tego mamy sporą paletę silników i wersji wyposażenia. Co prawda wszystkie silniki mają bezpośredni wtrysk i turbodoładowanie a opcje wyposażeniowe do tanich nie należą, ale wybór jest. Ja jednak, mając takie pieniądze, poszukałbym czegoś, do czego wejdą moje basy bez konieczności składania tylnego oparcia. I co ma nieco wygodniejsze nastawy zawieszenia.

Plusy:

* dynamika
* przestronność (przynajmniej z przodu)
* dobra jakość wykonania wnętrza
* precyzyjny układ kierowniczy
* sympatyczna stylistyka

Minusy:

* twarde zawieszenie
* niewielki bagażnik
* cena
* brak "normalnych", prostych, niedrogich w obsłudze silników

Co nią wozić:

Jak już wspomniałem, bas w miękkim pokrowcu (i to nie Fender z rzędową główką!) mieści się ledwo-ledwo w bagażniku Yeti. Oczywiście można uterenowioną Skodą wozić obrzyna albo składać siedzenia. ale jeśli masz standardowej wielkości basówki a chcesz wozić pasażerów (lub np. masz dzieciory) lepiej kup Roomstera. Pojemniejszy, fajniejszy (wg mnie) a jeszcze zostanie Ci sporo kasy w kieszeni.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Spacerkiem bez rowerka: Autorski Gościnny Mix Kubański

Dawno nie było miksu, nieprawdaż? No to teraz będzie naprawdę tłusto.

Pewna znajoma o dźwięcznym imieniu Olimpia jest m.in. zapaloną podróżniczką. Gdy usłyszałem, że zanosi ją na Kubę, dałem jej prikaz fotografowania miejscowego żelaza, co też zrobiła. Nie napstrykała może jakiejś strasznej ilość zdjęć, ale to, co jest, jest GRUBE. W 90% przypadków nie mam pojęcia co to za sprzęty (ze wstydem przyznaję się, że nie rozeznaję się w hamerykańskiej motoryzacji lat minionych), ale nie przeszkadza mi to w obfitym ślinotoku.

Myślę, że dalsze słowa są zbędne.


Prawdopodobieństwo, że samochody na pierwszym i drugim planie mają taki sam silnik pod maską, jest niezerowe

Bodajże Jeremy C. powiedział kiedyś, kto był jedynym człowiekiem odpowiednio prezentującym się na tylnym siedzeniu 4-drzwiowego kabrioletu

Kółka +10 do kubańskiego lansu

Zaskakująco dużo oryginału

A tu już w normie

BORZE IGLASTY JAK BYM NIM WOZIŁ SPRZĘT

JEŻU KOLCZASTY TYM TEŻ

Flaga się nie zgadza ale kto by się przejmował

Idealne na ichniejszy klimat

Na Nity z nim!

Z tym też!

Ford '49 z kołpakami od Mercedesa, +20 do prestiżu

Polecam uwadze mistrza drugiego planu

Pięknie się komponuje

Ekstrema transportowego spektrum

Postój taksówek

Cadillac, czyli symbol zgniłego amerykańskiego imperializmu, w stolicy kraju walczącego o wolność, pokój i socjalizm

Riksza, Moskwicz, Xsara i stary amerykański sprzęt na taryfie - dzień jak codzień w Hawanie

CO TO JEST JA NAWET NIE

Bardzo grubo

Właściwe żelazo na właściwym miejscu

Normalna kubańska uliczka

Jest lans

Taką taryfą to ja bym codziennie i wszędzie. Najlepiej jako taryfiarz.

Dziękuję i do zobaczenia.

niedziela, 9 lutego 2014

Multibasowisko: ogrywanie w Silent Scream

Dzień dobry.

Luty zapowiada się bardziej basowo niż motoryzacyjnie, gdyż nie udało mi się ostatnio śmignąć niczym nowym (MAAARCIIIN, nie zapisałem Twojego numeru, no) za to miałem okazję pograć, a i jeszcze będę miał (tak, tokarz zlokalizowany, element będzie zrobiony, kolejny ciekawy basik już wkrótce na tapecie). Na ten dany przykład miałem okazję pograć wczoraj. Wielokrotnie i zuchwale.

Wczoraj do mieszczącego się na Bródnie studia Silent Scream (zlokalizowanego kilka minut z buta od Muzycznej Nastawni, w której od lat próbujemy i nagrywamy z Riderami) zjechało czterech chłopa (a nawet pięciu, jeśli liczyć z gospodarzem) celem porównania swoich instrumentów. Instrumenty owe były srogie, długie i wyprężone. Dotykaliśmy ich, trącaliśmy palcami a nawet drapaliśmy kostką. I byliśmy bardzo zadowoleni.

No bo i było z czego.

Jedna z gwiazd spotkania - Zon Sonus 6. REWELACYJNY.

Zon trafił na statyw z Alembikiem i trzema innymi gatunkowymi basami. Jakieś 30k na jednym stojaku

Z dedykacją dla Alfika

Kącik G&L-owy. Oba miażdżyły, z czego SB-2 (po prawej) bardziej


Kącik fretlessowy. Wolę mojego Ibaneza za 900 zł od customowego 6-strunowego Mayo wartego PKB Kenii

Gibson G-3 gospodarza. Nie brał jeńców.

Ciężki sprzęt do robót wyburzeniowych

Po utoczeniu kilku litrów śliny zaczęło się obgrywanie obecnych na miejscu basetli pod kolejnymi bezlitosnymi Ampegami.

Gospodarz wydał rasowe dźwięki z CBS-owego Jazza

Dźwięki wydawane z Warwicka przez jego właściciela nie za bardzo przypadły mi do gustu, ale teraz jestem w stanie zrozumieć zastosowanie takiego basu w kontekście konkretnej stylistyki. Której zresztą nie lubię.

Oba Spectory okazały się dokładnie tym, za co je uważałem, czyli maszynami do okładania kciukiem lub kostką, za to z palca nie bałdzo

Lakland 55-64 to po prostu bardzo fajny Precel z solidną piątą struną

Doman zachorował na Precisiona Elite. Sam jednak wolę egzemplarz onegdaj należący do Alfika...

...oraz klasycznego jesionowo-klonowego Precla z '80 roku.

Brzmienie tego Gibola, szczególnie w rękach właściciela, pod odpowiednio rozkręconym Ampegiem, można określić tylko w jeden sposób: bezlitosny rockowy wpierdol. Przepraszam.

No i Zon. Naprawdę fenomenalny, zaskakująco uniwersalny choć na wskroś nowoczesny instrument.

Z kolei pięciostrunowy Jazz Bass Deluxe nie przekonał mnie. Zdecydowanie popowy sound, trochę bez charakteru.

Nie przekonał mnie też bezprogowy Mayo Commodus 6, choć to bardzo dobry, doskonale wykonany bas

Meksykański Precision Special - zwykły, całkiem przyzwoity PJ

Tak się robi whooyowe zdjęcia. Przepraszam, musiałem.

I to wszystko, jeśli chodzi o dokumentację zdjęciową mojego autorstwa - jeszcze kilka zdjęć zrobił niezastąpiony Adam z Silent Scream. Całokształt imprezy był nader zacny. Wiem teraz, że bardzo chętnie przyjąłbym Zona, G&L-a SB-2 i Gibsona G-3 oraz że japoński Ampeg SVT z początku lat 80. równie genialnie dogaduje się z rzeczonym Gibsonem jak i moim Alembikiem, ale jest zbyt okrutny, by odpowiednio oddać śpiew fretlessa. I upewniłem się, że należy trzymać Ibaneza, póki nie będzie mnie stać na Wala. Lub przynajmniej Pedullę Buzz.

I że nadal nie umiem grać na szóstce.