środa, 27 lutego 2019

W poszukiwaniu bratograta

Tak, wiem. Czytacze mojego fejsowego fąpaża znają już historię - jednak po pierwsze nie każdy życzy sobie być podglądanym przez p. Cukierberga, po drugie historia na FB zawiera tylko początek i koniec. A wiem, że znajdą się przynajmniej 4 osoby, które chciałyby wiedzieć, co działo się w tzw. międzyczasie - albo przynajmniej są na tyle uprzejme, by udawać zainteresowanie. Innymi słowy - znacie? To posłuchajcie.

Otóż brat mój rodzony miał Golfa II imieniem Cieślak.

Miał jest tu słowem kluczowym.

Pewnego dnia brat jechał sobie spokojnie do pracy. Był już prawie na miejscu, gdy jakiś anencefalik uznał, że przejścia dla pieszych są dla słabych i wybiegł sobie na jezdnię w randomowym miejscu - tuż przed maskę Cieślaka. Brat, zamiast dokonać aktu łaski i poddać typa eutanazji (choć po prawdzie przy tej prędkości co najwyżej by go poobijał), postanowił go ominąć, co skończyło się wjechaniem w dziurę w asfalcie. Efekt - wahacz urwany razem z kawałkiem podłużnicy. Chyba wiadomo, co oznacza to w przypadku Golfa II za < 1k.


Po odwiezieniu Cieślaka na Miejsce Ostatniego Postoju rozpoczęły się poszukiwania następcy. Oczywiście na początku trzeba było poczynić pewne założenia: typ nadwozia (2 pary drzwi, najchętniej hatchback, ew. sedan), pojemność silnika (do 2,0, najchętniej k. 1,6 - wiadomix, OC), paliwo (diesel tym razem odpadał) i, rzecz jasna, budżet. Ten ostatni na początku wynosił k. 3000 złotych polskich (tych przez N), jednak udało się go finalnie nieco powiększyć.

Wiadomo, że każdy ma swoje preferencje i antypreferencje co do marek i modeli. W przypadku brata zdecydowanie odpadało Daewoo, niechętnie też, mimo dobrych doświadczeń z Cieślakiem, patrzył na auta niemieckie (w szczególności na Opla), choć nie odrzucał ich. Z kolei zdecydowanie najprzychylniejszym okiem patrzył na japońszczyznę, przede wszystkim zaś na Hondę.

Dlatego też poszukiwania zaczęliśmy od Civiców.

Niestety, w przypadku Hondy Civic szóstej generacji (bo głównie takie mieściły się w budżecie) znalezienie dobrego, zadbanego egzemplarza w sensownej cenie jest dość trudnym zadaniem. Model ten, jak każdy starszy japończyk, dość ochoczo zmienia kolor na rudy, ma skomplikowane, bardzo drogie w naprawach tylne zawieszenie, zaś jego użytkownicy niezbyt często posiadają włosy czy szyje.

Czy też mózgi.

Pierwszym samochodem, który obejrzeliśmy, był czerwony Civic 1.6 sedan za 2600. Brata zachęciła niezła prezencja na zdjęciach i mocny, znany z uwielbienia wysokich obrotów silnik. Na miejscu okazało się natomiast wszystko to, czego można było się spodziewać po Civicu za 2600.

Sorry, tylko to zdjęcie zrobiłem
Silnik zarzygany olejem, zawieszenie hurgoczące na każdym wyboju, telepiąca się podczas jazdy kierownica - wszystko to cuzamen do kupy dziwiło, że gruz był w stanie poruszać się samodzielnie. W zasadzie od początku można było przyjąć, że tani Civic z Pruszkowa nie będzie dobrym pomysłem.

Z Pruszkowa pocisnęliśmy do Marek, gdzie czekało na nas umówione wcześniej Clio.


Okazało się ono całkowitym przeciwieństwem Civica. Tak naprawdę poza złażącym klarem nie było tu za bardzo czego się przyczepić. Blacharsko integralne (a patrzyłem również pod spodem), mechanicznie zdrowe, jazda próbna również nie dała powodów do niepokoju. Do tego silnik 1,4 nader zacnie dawał sobie radę z niewielką, lekką Renówką. Właściciel, który okazał się nader sympatycznym człowiekiem, uczciwie powiedział, co wypadałoby zrobić. Generalnie byłem bardzo, bardzo za. Brat - niestety nieco mniej, ale przyznał, że jeździło mu się tym lepiej, niż przypuszczał. Tak czy inaczej, obiecał przemyśleć jeszcze temat. Finalnie przemyślenie wyszło jednak na nie - bratu było w Cliu zwyczajnie za ciasno. Co nie zmienia jednak faktu, że sam egzemplarz jest wyjątkowo dobry i jeśli traficie nań w poszukiwaniu małego, taniego toczydła, polecam go czterokopytnie.

Tymczasem poszukiwania trwały. Mimo zniechęcającego stanu mieszczących się w budżecie Hond brat postanowił dać szansę jeszcze jednemu Civicowi. Co ciekawe, był to przedstawiciel kolejnej, siódmej generacji. Civic VII za niecałe 4k? To nie wróży za dobrze. I, jak się okazało, dobrze nie było. Brat, który wybrał się na oględziny beze mnie, wysłał mi zdjęcie przypominającego chrupiący wypiek progu, z dopiskiem, że na żywo całość wyglądała jeszcze gorzej.


Poszukiwania trwały dalej. Zasypywałem swoje rodzeństwo sztuk raz kolejnymi wygrzebanymi ogłoszeniami, z których wspólnie wybieraliśmy najsensowniej prezentujące się egzemplarze. Były wśród nich nader ładne Trzystaszóstki, była sprawiająca wrażenie niezgnitej Kia Shuma, kilka obiecujących sztuk S40, a nawet wyglądający na zadbanego Passat B5. Brat jednak najmocniej skłaniał się ku przedstawicielom motoryzacji japońskiej. A jeśli nie Honda to może Toyota? Jęliśmy tedy wyłuskiwać co ładniejsze Corolle. Na szybko znalazłem dwie, które uznałem za rokujące, brat zaś umówił się na ich obejrzenie ze znajomym mechanikiem.

Pierwsza, czerwona, wyglądała na zdjęciach wyjątkowo dobrze: lakier był w ładnym stanie, trudno było dopatrzyć się jakiejkolwiek rdzy, zaś czyste, wyglądające na bardzo zadbane wnętrze robiło wręcz świetne wrażenie. No dobra, handlarz, ale i u nich można czasem znaleźć zupełnie znośny sprzęt. Przejażdżka jednak ujawniła dziwne stuki z silnika, zaś po zajrzeniu pod korek oleju oczom brata i jego mechaniora ukazał się piękny, gęściutki majonez. Handlarzyna, po zwróceniu mu na ten fakt uwagi najpierw próbował przekonywać panów, że "tak ma być", zaś na stwierdzenie, że no raczej nie bardzo... sklął mechanika, wykrzykując, że on samochodami zajmuje się od ponad 20 lat, i że co mu tu gówniarz będzie wygadywał co jest dobrze a co źle. Brat, któremu wcześniej było zbyt ciasno w Clio ze względu na wyrobione latami treningów nieco ponadnormatywne bary, rzucił do kolegi, że pora się zwijać, zanim zrobi panu sprzedawcy jakąś drobną krzywdę, na co ten ostatni był łaskaw zawrzeć otwór gębowy i wycofać się przezornie.

Druga, srebrna, na fotkach z ogłoszenia też nie wyglądała źle - wnętrze może nie było tak ładne, jak w czerwonym egzemplarzu, ale również nie dało się stwierdzić zgnilizny. Nie mam pojęcia, czy zdjęcia z ogłoszenia były stare, czy retuszowane, jednak po dotarciu na miejsce panowie stwierdzili, że rudości jest tam tyle, że w zasadzie nie ma co dalej oglądać tego egzemplarza.

Jednak nie samymi Corollami Toyota stoi. Wśród wynoranych wspólnie ogłoszeń znalazła się zupełnie niebrzydka Carina E w najgrzybniejszej ze wszystkich wersji nadwoziowych, czyli sedanie. Jako, że jeździłem już takim autem, mogłem powiedzieć bratu, że to wygodny, relaksujący, a do tego nader solidny sprzęt, który już z podstawowym silnikiem 1,6 pod maską zupełnie sprawnie odpycha się od podłoża. Ten zaś egzemplarz miał pod maską 133-konną dwulitrówkę.

Tym razem na rekonesans najpierw wybrała się... nasza Czcigodna Staruszka (ta od kolejnych dwóch SX4) wraz ze swym znającym się na rzeczy wybrankiem. Po przejechaniu się i obejrzeniu Toyki stwierdzili, że warto. Wiadomo jednak, że przede wszystkim musi ocenić sprzęt jego potencjalny nabywca. Dlatego też umówiłem się na następny dzień z bratem i bratową na Muranowie, gdzie czekała oferowana Carina.

Na pierwszy rzut oka - wiadomo, po prostu Toyota z lat 90-tych. Nic szczególnego, ale też bez zdrady. Egzemplarz wizualnie nie powalał - z bardzo ładnego, ciemnego, zielononiebieskiego lakieru w paru miejscach mocno schodził klar. Z drugiej strony, auta nie zżerało rude cholerstwo. Szczególnie zwracały uwagę zdrowe progi (ponoć wymienione niecałe 2 lata wcześniej) i nadkola. Podczas jazdy próbnej dało o sobie znać nieco stukające przednie zawieszenie (łączniki stabilizatora - wiadomo, rzecz eksploatacyjna, którą i tak warto zająć się po zakupie starszego samochodu), troszkę chroboczące po dłuższym postoju tylne hamulce (które zresztą przestały chrobotać po kilku hamowaniach) i... tyle. Carina nie ściągała przy hamowaniu, kierownica nie biła, silnik pracował równo (a pod korkiem nie było sosów do kanapek, co zresztą dzień wcześniej sprawdził wybranek Czcigodnej). Jechało się po prostu dobrze.

I dobra była cena, jeszcze odrobinę zbita krótkimi negocjacjami.

W ten oto sposób brat stał się posiadaczem przyzwoitego, solidnego, wygodnego grzybowozu, jakim jest Toyota Carina E.


Oczywiście po zakupie udaliśmy się na małą przejażdżkę. Carina, poza byciem bardzo komfortowym, przyjaznym w prowadzeniu sprzętem, okazała się do tego zaskakująco szybka - 133 KM nie brzmią może porażająco, ale okazują się całkowicie wystarczające, by średniej wielkości sedan zadziwił paru Sebixów w trzystaosiemnastkach.

W międzyczasie Carina zyskała imię Żarłacz Grzybny i szybko zdobyła serce zarówno brata jak i bratowej. Jasne, trochę szkoda, że to nie liftback - wszak samochód w sezonie ma służyć m.in. jako transport roweru na działkę, a ograniczona funkcjonalność sedana może trochę utrudniać jego załadunek. Sam może odrobinę żałuję, że jest to model, który już kiedyś opisywałem - jednak jest w innej wersji (2,0 manual, podczas gdy ta, którą jeździłem wcześniej, miała bazowy silnik 1,6 sprzęgnięty z automatem), a to, że kiedyś popełniłem wpis, nie znaczy, że tym razem nie mogę zrobić filmu. Gdyż taki jest właśnie plan.


I tak - Żarłacz Grzybny ma instalację na podtlenek cebuli. Grzybosedan bez korka wstydu to wszak nie grzybosedan.

wtorek, 12 lutego 2019

Skala MIKSolidyjska: tam musi być jakaś cywilizacja

Ostatnio nie miałem zbyt wiele czasu na łowy. Wiadomo: tzw. dorosłe życie, obowiązki, do tego ta ponura połowa roku, gdy nocy jest więcej niż dnia - to wszystko nie sprzyja włóczeniu się po mieście z aparatem. Poza tym coraz trudniej o jeszcze nieznane mi (i wszystkim innym) graty. Coraz to kolejne powoli zmierzają w kierunku Strażackiej, wypierane przez nowe osiedla typu Oaza Prestiżu oraz homogeniczne korpowozy w lyzingu lub na kredyt RRSO 666%. Wszystko to sprawia, że mix prawobrzeżny ostatnio pojawił się tutaj... pod koniec 2017 roku. I już od momentu jego opublikowania zbierałem powoli materiały na kolejny. Czyli właśnie ten.

Poprzednio zakończyliśmy na Ujazdowie, skąd można łatwo (pod warunkiem, że nie są to godziny szczytu) przebić się Mostem Łazienkowskim na wschodni brzeg Wisły. A wiadomo, że na wschodzie musi być jakaś cywilizacja.

Lecim.

Wedle znawców gwiazdek EuroNCAP - bezpieczniejszy od ostatniego Punto czy Pandy.

Wóz Gazem Wykarmiony

Zaopatrzałbym

Grzmiałbym fałósemką

I takie Porsche to ja szanuję

A takie Daihatsu to ja chcę. Jak prawie każde.

Przemieściwszy się na Saską Kępę trafiamy pod pewien dobrze znany warsztat

To jest rodzaj krasnala podwórkowego, który popieram

Wtem - znajomy sprzęt

Nie, nie dało się wyraźniej.

Jeśli Tipo na czarnych to nie srogi jaktajmer to naprawdę nie wiem, co nim jest

Za każdym razem, gdy go widzę, moja ślina obficie znaczy podłoże

Mieszkałbym

Paczcie, jakiś prywaciarz podjechał na cepeen

W jej przypadku żeby wyjechać z parkingu nie trzeba wrzucać wstecznego

Praskie podwórka-studnie kryją niejednego świadka historii

Na nową drogę... nie, czekaj

WOT, kakaja haroszaja szwedskaja maszina.

Suzuki Dla Złomnika

Na Starym Pojeździe pytałem jak on ma na imię. Wiedziały bodajże dwie załogi.

Stan Fiaciora w przybliżeniu odzwierciedla ogólną jakość modelu. W przybliżeniu.

Ale te wczesne były nawet całkiem całkiem. Choć Garbusy i tak były fajniejsze.

Nawet mało zgniła jak na Mazdę

Czy to 125p jest duży czy CX jest mały?

Rozumiem, że ćwiczenia z kamuflażu. Potrzeba będzie jeszcze sporo.

Wszyscy warszawscy graciarze znajo. Co nie zmienia faktu, że jest piękny. PIĘKNY.

Już widać początki typowej dla Trucka samoistnej modyfikacji przebiegu linii bocznej.

Tak bym zostawił

Tak bym jeździł

Choć tym nawet bardziej. Szczególnie na tych kółkach.

To tyle na dziś. Następnym razem... następnym razem coś się wymyśli.

Chyba.

Mam nadzieję.

niedziela, 3 lutego 2019

Eventualnie: Constansin przez Raszyn

Czasami bywa tak, że bez względu na to, jak się staramy, w nasze misterne plany wkradnie się błąd. Wiadomo - błądzić jest rzeczą ludzką a fakap czasem jest nie do uniknięcia. Na szczęście często fakt, że coś nie wyszło, nie przekreśla całości przedsięwzięcia. Nawet, jeśli przez dany błąd z planowanego grubego hardkoru robi się hardkor niedoogarnięcia. A tak właśnie zdarzyło się na drugiej edycji Constansinu - tym razem prowadzącej przez gminę Raszyn.

Zacznijmy jednak od początku.


Tradycyjnie już uznaliśmy z Obywatelką Pilotką, że dodatkowe 20 minut snu i spokojnie zjedzone śniadanie są ważniejsze, niż dotarcie na start przed wszystkimi (i marznięcie przez godzinę aż do wyruszenia na trasę), w związku z czym pojawiliśmy się jako jedna z ostatnich załóg.



Zarówno uczestnicy jak i organizatorzy wydawali się gotowi na to, co miało wkrótce nastąpić. Przy czym kluczowy jest tu zwrot "wydawali się".



Starannie przygotowane materiały rajdowe zawierały ciekawy smaczek - numer startowy w charakterze naklejki przypominającej numer drogi wojewódzkiej.


Wkrótce rozpoczęła się odprawa.


Jak sama nazwa wskazuje, rajd opierał się na zagadnieniu nawigacyjnym zwanym constansem. Całość miała polegać na planowaniu trasy przejazdu od punktu do punktu - przy czym najbliższy punkt wybierało się samodzielnie a do tego mógł on ulec zmianie wraz ze zmianą planowanej trasy wymuszaną właśnie przez z góry określone constansy, te zaś różniły się w zależności od koloru, jakim oznaczony był dany odcinek na zastępującym tradycyjny itinerer planie.

Na trasie miał występować również prowadzący na jeden z checkpointów objazd.


Po zakończonej odprawie pozostało ustawić się w odpowiedniej kolejności do startu i wyruszyć w drogę.



Zaznajomienie się z materiałami rajdowymi jasno wskazywało na to, że łatwo nie będzie. A i tak nie spodziewaliśmy się tego, co miało nas czekać.


Jeszcze tylko jedna załoga przed nami...


...i w drogę.

Od początku było wiadomo, że rajd będzie zbyt gęsty, by podjąć się filmowania. Nawet na zdjęcia czasu było niewiele. Z początku jednak szło dość gładko - przynajmniej tak się wydawało, gdy trafialiśmy w odpowiednie punkty z zadaniami.




Nagle odezwał się telefon. Dzwonił to jeden z organizatorów.

- Byliście już w punkcie D? Bo zmienili tam oznakowanie, co zupełnie rozwala dalszą trasę...

Okazało się, że zamiast znaku "droga podporządkowana" (zwanego przez nas "ustępem") został tam postawiony znak "stop". A to kompletnie zmieniało kierunek, w którym miał wywalić nas obowiązujący dalej constans. Oczywiście większość załóg zdążyła się już tam zgubić - my też, co wymusiło na nas cofnięcie się do tego punktu i ruszenie dalej od nowa, po zmianie kodu kolorystycznego odcinka.

Na szczęście jakoś poszło i wkrótce pojawiliśmy się na punkcie kontrolnym.


Jednak fuckup ze znakiem nie był jedynym.

Najpierw zakałapućkaliśmy się my sami. Otóż na jeden z punktów wyrzuciło nas z constansu, co wedle tradycyjnych zasad nawigacji anulowało przejazd przez niego i nakazywało podjechanie raz jeszcze od innej strony, co też uczyniliśmy. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że przez wszystkie punkty należało przejechać tylko raz. Po objeździe odcinka w taki sposób, by nie wpadać na punk z constansu, najechaliśmy na niego od niewłaściwej strony, co zupełnie zmieniało dalsze planowanie. I to w taki sposób, że wpadliśmy w constansową pętlę, z której wydłubywaliśmy się około godziny. Poskutkowało to tym, że otrzymaliśmy kolejny telefon, tym razem nakazujący zmierzanie do mety. Na szczęście został nam wtedy jeszcze tylko jeden punkt... i to ten, który był kolejnym błędem - tym razem polegającym na oznaczeniu go niewłaściwym kolorem na planie. Paradoksalnie, dzięki naszemu zakręceniu ominęło nas w ten sposób dalsze błądzenie.

W końcu, jako przedostatnia z załóg, z bolącymi mózgami wpadliśmy na metę.



Podczas ogłaszania wyników organizatorzy dokonali sążnistej ekspiacji, po czym pierwszą Nagrodę Subiektywną przydzielili... sobie samym, jako wyróżnienie za spieprzoną organizację.


My, rzecz jasna, przez nasz własny fuckup nie mogliśmy liczyć na miejsce na tzw. pudle, jednak, jak się okazało, zasłużyliśmy na kolejną Nagrodę Subiektywną - konkretnie zaś... na wyróżnienie za najdłuższy przejazd trasy.


Czy zatem uznaję rajd za nieudany tudzież spieprzony? Absolutnie nie. Pomysł był przedni, a że wykonanie w dwóch miejscach siadło - cóż, przy takiej komplikacji zagadnienia miało prawo coś pójść nie tak. I choć pierwszy Constansin podobał nam się z Obywatelką Pilotką bardziej, ten uznaliśmy za bardzo dobre, choć przeokrutnie ciężkie ćwiczenie dla zwojów mózgowych. A organizatorzy wiedzą, z czym najbardziej pilnować się podczas planowania kolejnej edycji. Bo mam nadzieję, że taka będzie.