Tak, wiem. Czytacze mojego fejsowego fąpaża znają już historię - jednak po pierwsze nie każdy życzy sobie być podglądanym przez p. Cukierberga, po drugie historia na FB zawiera tylko początek i koniec. A wiem, że znajdą się przynajmniej 4 osoby, które chciałyby wiedzieć, co działo się w tzw. międzyczasie - albo przynajmniej są na tyle uprzejme, by udawać zainteresowanie. Innymi słowy - znacie? To posłuchajcie.
Otóż brat mój rodzony miał Golfa II imieniem Cieślak.
Miał jest tu słowem kluczowym.
Pewnego dnia brat jechał sobie spokojnie do pracy. Był już prawie na miejscu, gdy jakiś anencefalik uznał, że przejścia dla pieszych są dla słabych i wybiegł sobie na jezdnię w randomowym miejscu - tuż przed maskę Cieślaka. Brat, zamiast dokonać aktu łaski i poddać typa eutanazji (choć po prawdzie przy tej prędkości co najwyżej by go poobijał), postanowił go ominąć, co skończyło się wjechaniem w dziurę w asfalcie. Efekt - wahacz urwany razem z kawałkiem podłużnicy. Chyba wiadomo, co oznacza to w przypadku Golfa II za < 1k.
Po odwiezieniu Cieślaka na Miejsce Ostatniego Postoju rozpoczęły się poszukiwania następcy. Oczywiście na początku trzeba było poczynić pewne założenia: typ nadwozia (2 pary drzwi, najchętniej hatchback, ew. sedan), pojemność silnika (do 2,0, najchętniej k. 1,6 - wiadomix, OC), paliwo (diesel tym razem odpadał) i, rzecz jasna, budżet. Ten ostatni na początku wynosił k. 3000 złotych polskich (tych przez N), jednak udało się go finalnie nieco powiększyć.
Wiadomo, że każdy ma swoje preferencje i antypreferencje co do marek i modeli. W przypadku brata zdecydowanie odpadało Daewoo, niechętnie też, mimo dobrych doświadczeń z Cieślakiem, patrzył na auta niemieckie (w szczególności na Opla), choć nie odrzucał ich. Z kolei zdecydowanie najprzychylniejszym okiem patrzył na japońszczyznę, przede wszystkim zaś na Hondę.
Dlatego też poszukiwania zaczęliśmy od Civiców.
Niestety, w przypadku Hondy Civic szóstej generacji (bo głównie takie mieściły się w budżecie) znalezienie dobrego, zadbanego egzemplarza w sensownej cenie jest dość trudnym zadaniem. Model ten, jak każdy starszy japończyk, dość ochoczo zmienia kolor na rudy, ma skomplikowane, bardzo drogie w naprawach tylne zawieszenie, zaś jego użytkownicy niezbyt często posiadają włosy czy szyje.
Czy też mózgi.
Pierwszym samochodem, który obejrzeliśmy, był czerwony Civic 1.6 sedan za 2600. Brata zachęciła niezła prezencja na zdjęciach i mocny, znany z uwielbienia wysokich obrotów silnik. Na miejscu okazało się natomiast wszystko to, czego można było się spodziewać po Civicu za 2600.
Sorry, tylko to zdjęcie zrobiłem |
Silnik zarzygany olejem, zawieszenie hurgoczące na każdym wyboju, telepiąca się podczas jazdy kierownica - wszystko to cuzamen do kupy dziwiło, że gruz był w stanie poruszać się samodzielnie. W zasadzie od początku można było przyjąć, że tani Civic z Pruszkowa nie będzie dobrym pomysłem.
Z Pruszkowa pocisnęliśmy do Marek, gdzie czekało na nas umówione wcześniej Clio.
Okazało się ono całkowitym przeciwieństwem Civica. Tak naprawdę poza złażącym klarem nie było tu za bardzo czego się przyczepić. Blacharsko integralne (a patrzyłem również pod spodem), mechanicznie zdrowe, jazda próbna również nie dała powodów do niepokoju. Do tego silnik 1,4 nader zacnie dawał sobie radę z niewielką, lekką Renówką. Właściciel, który okazał się nader sympatycznym człowiekiem, uczciwie powiedział, co wypadałoby zrobić. Generalnie byłem bardzo, bardzo za. Brat - niestety nieco mniej, ale przyznał, że jeździło mu się tym lepiej, niż przypuszczał. Tak czy inaczej, obiecał przemyśleć jeszcze temat. Finalnie przemyślenie wyszło jednak na nie - bratu było w Cliu zwyczajnie za ciasno. Co nie zmienia jednak faktu, że sam egzemplarz jest wyjątkowo dobry i jeśli traficie nań w poszukiwaniu małego, taniego toczydła, polecam go czterokopytnie.
Tymczasem poszukiwania trwały. Mimo zniechęcającego stanu mieszczących się w budżecie Hond brat postanowił dać szansę jeszcze jednemu Civicowi. Co ciekawe, był to przedstawiciel kolejnej, siódmej generacji. Civic VII za niecałe 4k? To nie wróży za dobrze. I, jak się okazało, dobrze nie było. Brat, który wybrał się na oględziny beze mnie, wysłał mi zdjęcie przypominającego chrupiący wypiek progu, z dopiskiem, że na żywo całość wyglądała jeszcze gorzej.
Tymczasem poszukiwania trwały. Mimo zniechęcającego stanu mieszczących się w budżecie Hond brat postanowił dać szansę jeszcze jednemu Civicowi. Co ciekawe, był to przedstawiciel kolejnej, siódmej generacji. Civic VII za niecałe 4k? To nie wróży za dobrze. I, jak się okazało, dobrze nie było. Brat, który wybrał się na oględziny beze mnie, wysłał mi zdjęcie przypominającego chrupiący wypiek progu, z dopiskiem, że na żywo całość wyglądała jeszcze gorzej.
Poszukiwania trwały dalej. Zasypywałem swoje rodzeństwo sztuk raz kolejnymi wygrzebanymi ogłoszeniami, z których wspólnie wybieraliśmy najsensowniej prezentujące się egzemplarze. Były wśród nich nader ładne Trzystaszóstki, była sprawiająca wrażenie niezgnitej Kia Shuma, kilka obiecujących sztuk S40, a nawet wyglądający na zadbanego Passat B5. Brat jednak najmocniej skłaniał się ku przedstawicielom motoryzacji japońskiej. A jeśli nie Honda to może Toyota? Jęliśmy tedy wyłuskiwać co ładniejsze Corolle. Na szybko znalazłem dwie, które uznałem za rokujące, brat zaś umówił się na ich obejrzenie ze znajomym mechanikiem.
Pierwsza, czerwona, wyglądała na zdjęciach wyjątkowo dobrze: lakier był w ładnym stanie, trudno było dopatrzyć się jakiejkolwiek rdzy, zaś czyste, wyglądające na bardzo zadbane wnętrze robiło wręcz świetne wrażenie. No dobra, handlarz, ale i u nich można czasem znaleźć zupełnie znośny sprzęt. Przejażdżka jednak ujawniła dziwne stuki z silnika, zaś po zajrzeniu pod korek oleju oczom brata i jego mechaniora ukazał się piękny, gęściutki majonez. Handlarzyna, po zwróceniu mu na ten fakt uwagi najpierw próbował przekonywać panów, że "tak ma być", zaś na stwierdzenie, że no raczej nie bardzo... sklął mechanika, wykrzykując, że on samochodami zajmuje się od ponad 20 lat, i że co mu tu gówniarz będzie wygadywał co jest dobrze a co źle. Brat, któremu wcześniej było zbyt ciasno w Clio ze względu na wyrobione latami treningów nieco ponadnormatywne bary, rzucił do kolegi, że pora się zwijać, zanim zrobi panu sprzedawcy jakąś drobną krzywdę, na co ten ostatni był łaskaw zawrzeć otwór gębowy i wycofać się przezornie.
Druga, srebrna, na fotkach z ogłoszenia też nie wyglądała źle - wnętrze może nie było tak ładne, jak w czerwonym egzemplarzu, ale również nie dało się stwierdzić zgnilizny. Nie mam pojęcia, czy zdjęcia z ogłoszenia były stare, czy retuszowane, jednak po dotarciu na miejsce panowie stwierdzili, że rudości jest tam tyle, że w zasadzie nie ma co dalej oglądać tego egzemplarza.
Jednak nie samymi Corollami Toyota stoi. Wśród wynoranych wspólnie ogłoszeń znalazła się zupełnie niebrzydka Carina E w najgrzybniejszej ze wszystkich wersji nadwoziowych, czyli sedanie. Jako, że jeździłem już takim autem, mogłem powiedzieć bratu, że to wygodny, relaksujący, a do tego nader solidny sprzęt, który już z podstawowym silnikiem 1,6 pod maską zupełnie sprawnie odpycha się od podłoża. Ten zaś egzemplarz miał pod maską 133-konną dwulitrówkę.
Tym razem na rekonesans najpierw wybrała się... nasza Czcigodna Staruszka (ta od kolejnych dwóch SX4) wraz ze swym znającym się na rzeczy wybrankiem. Po przejechaniu się i obejrzeniu Toyki stwierdzili, że warto. Wiadomo jednak, że przede wszystkim musi ocenić sprzęt jego potencjalny nabywca. Dlatego też umówiłem się na następny dzień z bratem i bratową na Muranowie, gdzie czekała oferowana Carina.
Na pierwszy rzut oka - wiadomo, po prostu Toyota z lat 90-tych. Nic szczególnego, ale też bez zdrady. Egzemplarz wizualnie nie powalał - z bardzo ładnego, ciemnego, zielononiebieskiego lakieru w paru miejscach mocno schodził klar. Z drugiej strony, auta nie zżerało rude cholerstwo. Szczególnie zwracały uwagę zdrowe progi (ponoć wymienione niecałe 2 lata wcześniej) i nadkola. Podczas jazdy próbnej dało o sobie znać nieco stukające przednie zawieszenie (łączniki stabilizatora - wiadomo, rzecz eksploatacyjna, którą i tak warto zająć się po zakupie starszego samochodu), troszkę chroboczące po dłuższym postoju tylne hamulce (które zresztą przestały chrobotać po kilku hamowaniach) i... tyle. Carina nie ściągała przy hamowaniu, kierownica nie biła, silnik pracował równo (a pod korkiem nie było sosów do kanapek, co zresztą dzień wcześniej sprawdził wybranek Czcigodnej). Jechało się po prostu dobrze.
I dobra była cena, jeszcze odrobinę zbita krótkimi negocjacjami.
W ten oto sposób brat stał się posiadaczem przyzwoitego, solidnego, wygodnego grzybowozu, jakim jest Toyota Carina E.
Pierwsza, czerwona, wyglądała na zdjęciach wyjątkowo dobrze: lakier był w ładnym stanie, trudno było dopatrzyć się jakiejkolwiek rdzy, zaś czyste, wyglądające na bardzo zadbane wnętrze robiło wręcz świetne wrażenie. No dobra, handlarz, ale i u nich można czasem znaleźć zupełnie znośny sprzęt. Przejażdżka jednak ujawniła dziwne stuki z silnika, zaś po zajrzeniu pod korek oleju oczom brata i jego mechaniora ukazał się piękny, gęściutki majonez. Handlarzyna, po zwróceniu mu na ten fakt uwagi najpierw próbował przekonywać panów, że "tak ma być", zaś na stwierdzenie, że no raczej nie bardzo... sklął mechanika, wykrzykując, że on samochodami zajmuje się od ponad 20 lat, i że co mu tu gówniarz będzie wygadywał co jest dobrze a co źle. Brat, któremu wcześniej było zbyt ciasno w Clio ze względu na wyrobione latami treningów nieco ponadnormatywne bary, rzucił do kolegi, że pora się zwijać, zanim zrobi panu sprzedawcy jakąś drobną krzywdę, na co ten ostatni był łaskaw zawrzeć otwór gębowy i wycofać się przezornie.
Druga, srebrna, na fotkach z ogłoszenia też nie wyglądała źle - wnętrze może nie było tak ładne, jak w czerwonym egzemplarzu, ale również nie dało się stwierdzić zgnilizny. Nie mam pojęcia, czy zdjęcia z ogłoszenia były stare, czy retuszowane, jednak po dotarciu na miejsce panowie stwierdzili, że rudości jest tam tyle, że w zasadzie nie ma co dalej oglądać tego egzemplarza.
Jednak nie samymi Corollami Toyota stoi. Wśród wynoranych wspólnie ogłoszeń znalazła się zupełnie niebrzydka Carina E w najgrzybniejszej ze wszystkich wersji nadwoziowych, czyli sedanie. Jako, że jeździłem już takim autem, mogłem powiedzieć bratu, że to wygodny, relaksujący, a do tego nader solidny sprzęt, który już z podstawowym silnikiem 1,6 pod maską zupełnie sprawnie odpycha się od podłoża. Ten zaś egzemplarz miał pod maską 133-konną dwulitrówkę.
Tym razem na rekonesans najpierw wybrała się... nasza Czcigodna Staruszka (ta od kolejnych dwóch SX4) wraz ze swym znającym się na rzeczy wybrankiem. Po przejechaniu się i obejrzeniu Toyki stwierdzili, że warto. Wiadomo jednak, że przede wszystkim musi ocenić sprzęt jego potencjalny nabywca. Dlatego też umówiłem się na następny dzień z bratem i bratową na Muranowie, gdzie czekała oferowana Carina.
Na pierwszy rzut oka - wiadomo, po prostu Toyota z lat 90-tych. Nic szczególnego, ale też bez zdrady. Egzemplarz wizualnie nie powalał - z bardzo ładnego, ciemnego, zielononiebieskiego lakieru w paru miejscach mocno schodził klar. Z drugiej strony, auta nie zżerało rude cholerstwo. Szczególnie zwracały uwagę zdrowe progi (ponoć wymienione niecałe 2 lata wcześniej) i nadkola. Podczas jazdy próbnej dało o sobie znać nieco stukające przednie zawieszenie (łączniki stabilizatora - wiadomo, rzecz eksploatacyjna, którą i tak warto zająć się po zakupie starszego samochodu), troszkę chroboczące po dłuższym postoju tylne hamulce (które zresztą przestały chrobotać po kilku hamowaniach) i... tyle. Carina nie ściągała przy hamowaniu, kierownica nie biła, silnik pracował równo (a pod korkiem nie było sosów do kanapek, co zresztą dzień wcześniej sprawdził wybranek Czcigodnej). Jechało się po prostu dobrze.
I dobra była cena, jeszcze odrobinę zbita krótkimi negocjacjami.
W ten oto sposób brat stał się posiadaczem przyzwoitego, solidnego, wygodnego grzybowozu, jakim jest Toyota Carina E.
Oczywiście po zakupie udaliśmy się na małą przejażdżkę. Carina, poza byciem bardzo komfortowym, przyjaznym w prowadzeniu sprzętem, okazała się do tego zaskakująco szybka - 133 KM nie brzmią może porażająco, ale okazują się całkowicie wystarczające, by średniej wielkości sedan zadziwił paru Sebixów w trzystaosiemnastkach.
W międzyczasie Carina zyskała imię Żarłacz Grzybny i szybko zdobyła serce zarówno brata jak i bratowej. Jasne, trochę szkoda, że to nie liftback - wszak samochód w sezonie ma służyć m.in. jako transport roweru na działkę, a ograniczona funkcjonalność sedana może trochę utrudniać jego załadunek. Sam może odrobinę żałuję, że jest to model, który już kiedyś opisywałem - jednak jest w innej wersji (2,0 manual, podczas gdy ta, którą jeździłem wcześniej, miała bazowy silnik 1,6 sprzęgnięty z automatem), a to, że kiedyś popełniłem wpis, nie znaczy, że tym razem nie mogę zrobić filmu. Gdyż taki jest właśnie plan.
W międzyczasie Carina zyskała imię Żarłacz Grzybny i szybko zdobyła serce zarówno brata jak i bratowej. Jasne, trochę szkoda, że to nie liftback - wszak samochód w sezonie ma służyć m.in. jako transport roweru na działkę, a ograniczona funkcjonalność sedana może trochę utrudniać jego załadunek. Sam może odrobinę żałuję, że jest to model, który już kiedyś opisywałem - jednak jest w innej wersji (2,0 manual, podczas gdy ta, którą jeździłem wcześniej, miała bazowy silnik 1,6 sprzęgnięty z automatem), a to, że kiedyś popełniłem wpis, nie znaczy, że tym razem nie mogę zrobić filmu. Gdyż taki jest właśnie plan.
I tak - Żarłacz Grzybny ma instalację na podtlenek cebuli. Grzybosedan bez korka wstydu to wszak nie grzybosedan.