Witam Szanowne Państwo.
Jak już wczoraj (a w zasadzie przedwczoraj - jest już grubo po północy) zapowiedziałem, będzie nowy cykl, a w nim tylko soczyste mięso prosto z Konstaru i pełen Wzwodzisław Śląski. Obietnicy niniejszym dotrzymuję, choć z prawie dwugodzinnym poślizgiem (żadnego wpisu nie tworzyłem tak długo): co pewien czas będę prezentował 10 najlepszych czegoś tam w jakiejś tam kategorii (Jezusie Świebodziński, jaki jestem oryginalny, NIKT nie wpadł przede mną na taki pomysł, poproszę Nagrodę Wedla). Oczywiście mojem skromnem zdaniem, ale jako, że mam wyśmienity gust zaś moja racja jest mojsza niż twojsza, można będzie wszystkie moje wywody spokojnie przyjąć jako aksjomat oraz Nową Prawdę Objawioną.
I to jest moja opinia, i całkowicie się z nią zgadzam.
Dobrze, jedźmy zatem z tym koksem (wciągniętym w międzyczasie przez niejakiego Zenona S. w kiblu podczas baletu w klubie Blue Star).
Dziś będzie kolorowo, plastikowo, dziwaczne fryzy oraz bas pod szyją i kciuk w górze, wszystko to podczas bujania się do rytmu "Fade To Grey", "Too Shy" i "Lessons In Love" (te dwa ostatnie niszczą wszechświaty linią basu, tak bajdełej). Czyli lata osiemdziesiąte. Przyznaję bez bicia - kocham tamtą dekadę, szczególnie jej pierwszą połowę. New Romantic, pocieszne stroje, te rzeczy. Te lata przypadały na moje dzieciństwo, wtedy też zaczynała się rodzić moja miłość do muzyki. I właśnie wtedy w nagraniach muzyki cerkiewnej (znanej jako pop) królował bas. Klangowało się wtedy niemiłosiernie - Mark King i Nick Beggs to kosmici, wielbię ich - a i na fretlessie dużo się działo (nieodżałowany Mick Karn czy mój osobisty idol, mistrz Pino, który teraz gra już zupełnie inaczej ale nadal cudownie, nie potrzebowali progów). Dlatego na początek strzelam z grubej rury: Top Ten Basów z Lat Osiemdziesiątych.
10. Steinberger
Nie zrozumcie mnie źle - jak 99% osób z choćby szczątkowym poczuciem estetyki, uważam, że ten bas jest dramatycznie, boleśnie, brutalnie szpetny. Do tego jego brzmienie... hmmm... W zasadzie trudno mówić o istnieniu tego dość istotnego w przypadku instrumentów muzycznych aspektu w odniesieniu do tego wynalazku.
Jednak musiał się tu znaleźć. Dlaczego?
Otóż dzieło Neda Steinbergera, słynny model XL-2, było rewolucją. Steinberger jako pierwszy przedstawił monolityczną, bezgłówkową konstrukcję z włókna węglowego ze szczątkowym korpusem i aktywnymi przystawkami. Próby skonstruowania bezgłówkowego instrumentu były podejmowane już wcześniej, m.in. przez Fendera (powstał bodajże jeden prototyp), aktywna elektronika została skonstruowana już dekadę wcześniej przez Rona Wickershama, współzałożyciela legendarnej firmy Alembic, a grafitowe gryfy jako pierwszy zaczął produkować Geoff Gould z Modulusa, ale to Steinberger połączył to wszystko razem, dodając opatentowany przez siebie mostek połączony z systemem naciągu strun oraz w zamyśle ergonomiczy zminimalizowany korpus. Pomysł chwycił - i to jak! Steinberger XL-2 stał się niemalże ikoną lat 80. - używali go m.in. Guy Pratt, Geddy Lee (przez krótki czas) i wielu innych basistów znanych zespołów. Wystarczy obejrzeć trochę klipów z tamtej dekady - w wielu z nich zobaczymy to dziwaczne, paskudne ustrojstwo. XL-2 zainspirował też inne firmy oraz lutników i wkrótce bas bezgłówkowy stał się muzycznym symbolem dekady.
Czym go wozić:
Wrzuć go na tylną półkę w Maluchu i ruszaj.
9. Ibanez Roadster/Roadstar
Firma Ibanez stała się znana w latach 70. jako producent kopii Fenderów i Gibsonów - tzw. "lawsuit copies". Kopii, zaznaczyć należy, bardzo udanych, co z oczywistych powodów bardzo zdenerwowało wytwórców oryginałów... Po serii procesów sądowych Japończycy stwierdzili, że bardziej opłaca się opracować własne konstrukcje, co okazało się być świetnym pomysłem.
Dlaczego Roadster i jego następca, czyli Roadstar, a nie instrumenty z wyższej półki, czyli np. Musician? Otóż te niższe serie stały się sposobem na posiadanie świetnie brzmiących i wykonanych basów i gitar za bardzo rozsądne pieniądze. Większość basów z tych serii było wyposażonych w bardzo popularny w latach 80. układ PJ, wszystkie zaś były skonstruowane z dobrych jakościowo klasycznych drewien (głównie jesion i klon) i wyposażone w solidny osprzęt. I brzmiały bardzo zacnie. Wystarczająco zacnie, by korzystali z nich m.in. Steve Harris z Iron Maiden (nie wierzycie to obejrzyjcie sobie klip do "
Run To The Hills") czy John Wetton. Do tego wyglądały świetnie - symetryczna, rozszerzająca się ku górze główka tego modelu to chyba mój ulubiony kształt. Te basy podobały mi się tak bardzo, że sam kiedyś taki kupiłem... I do dziś żałuję, że pozbyłem się go. Może jeszcze kiedyś...
|
Mój Roadster - zepsuty przez poprzedniego właściciela przystawkami EMG... Ale i tak był świetny. |
Czym go wozić:
Stara Mazda 626 (jeszcze tylnonapędowa) będzie w sam raz.
8. Pedulla Pentabuzz
W latach 80. zaczął się szał na basy hi-endowe (zwane przez niektórych butikowymi) oraz bezprogowe. 5-strunowe basy nie były jeszcze popularne, ale zaczynały być widoczne. Jeden znany lutnik połączył wszystkie te trendy. Był nim Michael Pedulla.
Pierwsze basy Pedulli powstały już w latach 70., zaś jego produkowana do dziś flagowa seria MVP została zaprezentowana ok. 1976 roku. Dwa lata później, specjalnie dla Marka Egana i Tima Landersa, została stworzona bezprogowa wersja MVP, nazwana Buzz. Mark Egan był zainspirowany grą legendarnego Jaco Pastoriusa (nawet wziął kilka lekcji u niego), więc naturalną koleją rzeczy była koncentracja na fretlessie. Jednak Pedulla Buzz była zupełnie innym zwierzęciem, niż Jazz Bass, na którym grał Jaco. Gryf wklejany przez całą długość korpusu (neck-through-body), w pełni klonowa konstrukcja za wyjątkiem pokrytej poliestrowym lakierem hebanowej podstrunnicy oraz przystawki Bartollini w układzie PJ - wszystko to sprawiało, że Buzz miał bardzo charakterystyczne brzmienie, które szybko znalazło wielu wielbicieli, mimo, że różniło się od klasycznego, śpiewnego soundu olchowo-klonowo-palisandrowego Jazza nazwanego Bass Of Doom.
W latach 80. coraz częściej pojawiały się basy 5-strunowe. Co prawda istniały już w połowie lat 70. (pierwszego zamówił niejaki Jimmy Johnson u czarodziejów z Alembica), a nawet wcześniej (Fender Bass V nie był jednak wyposażony w niskie H), ale dopiero elektroniczne brzmienia kolejnej dekady zachęciły mniej tradycyjnie myślących basistów do zejścia poniżej E. Świetne piątki robili już wspomniany Alembic oraz coraz bardziej ceniony Michael Tobias, ale pierwszym naprawdę rozpoznawalnym pięciostrunowym fretlessem, kochanym przez basistów na całym świecie, stała się właśnie wyposażona w dodatkową strunę bezprogowa Pedulla, nazwana Pentabuzz.
Czym ją wozić:
Ten bas jest robiony do dziś i kosztuje straszne pieniądze. Samochód, w którym najlepiej by się czuł co prawda nie jest już produkowany, ale stylem i ceną pasowałby do Pedulli. Jest to Cadillac Eldorado z lat 80.
7. Kubicki Ex-Factor
Kolejne dziwadło o dyskusyjnych walorach estetycznych... Powiedzmy sobie szczerze - lata osiemdziesiąte pełne były takich gwałcących estetykę wynalazków. Jednak ten był wyjątkowy.
Philip Kubicki miał świetny pomysł: skoro basy bezgłówkowe stają się popularne a do tego coraz więcej basistów schodzi poniżej E, przy czym wielu nadal z rezerwą podchodzi do konceptu piątej struny, niegłupio byłoby dać im dostęp do niższych dźwięków w czwórce. Na podobny pomysł wpadli mili państwo z firmy Hipshot, prezentując na początku lat 80. słynny (i do dziś produkowany) Xtender, jednak obniżał on strój do tzw. drop D, przez co pozycje na gryfie przesuwały się - przynajmniej na strunie E. Nie każdemu to odpowiadało (na pewno nie mi - NIENAWIDZĘ dropów). Kubicki korzystając z braku główki po prostu przedłużył "kikut" i dodał dwa niższe progi na strunie E oraz kapodaster. Zwalniając go, basista grający na Ex-Factorze zyskiwał dostęp do dwóch dodatkowych dźwięków - Es i D. Do tego bas zachowywał swe kompaktowe rozmiary dzięki menzurze na "podstawowych" progach
skróconej do 32" (po zwolnieniu kapodastera menzura całej najniższej struny przedłużała się do 36"). Pomysł genialny w swej prostocie.
Niestety, design był już nieco przekombinowany. Olchowy korpus przybrał kształty... powiedzmy - kontrowersyjne. Dziwacznym pomysłem był też gryf sklejony z ponad 30 klonowych listewek. Toż to w zasadzie sklejka! Na szczęście to wszystko, uzupełnione hebanową podstrunnicą, działało. Stu Hamm - basista Joe Satrianiego - uznał, że to wystarczająco dobry instrument dla niego. A znaczy to, że musiał być dobry.
Czym go wozić:
To dość dziwaczny bas, więc zasługuje na dość dziwaczny samochód. Najlepiej amerykański, gdyż Ex-Factor powstał właśnie w Stanach. Dobrym wyborem będzie Buick Riviera z '85 roku, wyposażony w ukochany wynalazek tamtej dekady: elektroniczną tablicę rozdzielczą.
6. Yamaha BB
Tu w zasadzie nie trzeba zbyt wiele pisać. BB to
chyba najbardziej znana basowa seria Yamahy. Bardzo szeroka seria.
Instrumenty o dość klasycznej linii (choć bardziej zaokrąglonej od
Fenderów), większość miała pasywne przystawki w układzie PJ (choć
zdarzały się modele tylko z jedną przystawką P a w późniejszych wersjach
również z układem JJ i humbuckerami), praktycznie wszystkie były
wykonane z olchy (korpus), klonu (gryf) i palisandru (podstrunnica).
Istniały wersje bolt-on (z przykręconym gryfem) i neck-thru, z pasywną i
aktywną elektroniką, był też jeden z pierwszych popularnych basów
5-strunowych (BB 5000)... Wszystkie, oprócz podobnego wyglądu i użytych
drewien miały jeszcze dwie wspólne cechy: świetną jakość wykonania i
bardzo dobry, sprawdzający się w większości sytuacji sound.
Wystarczająco dobry, by główną broń uczynił z niej Michael Anthony i
dziesiątki świetnych basistów sesyjnych.
Czym ją wozić:
To
solidny, praktyczny bas, więc zasługuje na solidny, praktyczny
samochód. Oczywiście japoński. Taki, jak np. Toyota Carina kombi.
5. Alembic Spoiler
Tak, jakiś Alembic po prostu musiał się tu znaleźć. Lata 80. były tak naprawde dekadą Alembica - to wtedy basiści rzucili się tłumnie na drogie, hi-endowe basy z wklejanym gryfem i aktywną elektroniką, a król tej klasy instrumentów jest tylko jeden i jest nim właśnie Alembic. Instrumenty tej właśnie firmy zapoczątkowały ów trend, i to ona do dziś pozostaje pewnego rodzaju wzorcem.
Dlaczego zatem Spoiler a nie wyższe, jeszcze droższe modele, czyli Series I i II? Po pierwsze Spoiler był pierwszym ukłonem Alembica w stronę tych basistów, którzy nie potrzebowali 200 przełączników i 800 potencjometrów, nie chcieli (lub nie mogli) wydać równowartości dobrego samochodu na instrument, a pokochali to charakterystyczne brzmienie Alembica. I dostali bas, który był w zasadzie wszystkim, czym jest Alembic, ale sprowadzonym do najbardziej podstawowych elementów: konstrukcja ntb z klonowym gryfem przechodzącym przez mahoniowy korpus ozdobiony z wierzchu pięknym, egzotycznym drewnem (wybór był szeroki), 24-progową hebanową podstrunnicę, tę klasyczną, niepowtarzalną alembicowską elektronikę (2 aktywne "mydełka" połączone z filtrem) oraz niezrównaną jakość wykonania. Do tego nieco skrócona menzura (32") i nowy design główki (tzw. cone, czyli stożek). Wszystko to razem dawało instrument prostszy, nie tak wymyślny jak modele z najwyższej półki, ale nadal wysmakowany i niepowtarzalnie brzmiący. W tym właśnie brzmieniu zakochali się m.in. Brown Mark z zespołu Prince'a i niezapomniany Cliff Burton. A to o czymś świadczy.
Czym go wozić:
Szlachetny bas zasługuje na szlachetny środek transportu. Najlepiej równie charakterny. Dlatego najbardziej będzie pasować do Corvette w jej
ejtisowym wcieleniu C4.
4. Music Man StingRay 5
Najbardziej znane brzmienie Music Mana z lat osiemdziesiątych wychodziło spod palców jednego z moich absolutnych mistrzów - niejakiego Pino Palladino. I była to bezprogowa czwórka, która w jego rękach przepięknie śpiewała. Jednak to nie ten bas był najważniejszym modelem Music Mana w dekadzie ostrego makijażu i idiotycznych krojów spodni, tym bardziej, że powstał jeszcze w latach siedemdziesiątych. Był nim za to StingRay 5.
Po koniec lat 80. piątki stawały się coraz szerzej akceptowane. Produkowali je na mniejszą czy większą skalę Alembic, Ibanez, Pedulla, Tobias i Yamaha, pięciostrunową wersję wspaniałego Mach II zaprezentował również Wal. Natomiast to właśnie Music Man uczynił ten format naprawdę popularnym.
StingRay, dzieło wielkiego Leo Fendera, był znany już od 1976 roku, szybko stając się jednym z ulubionych instrumentów basistów na całym świecie. Był solidnie wykonany, zaś jesionowa decha z przykręcanym klonowym gryfem i klonową lub palisandrową podstrunnicą połączone z umieszczonym blisko mostka humbuckerem sprzężonym z aktywną elektroniką dawały w rezultacie charakterystyczne brzmienie doskonale nadające się do klangu, stającego się podówczas nader popularną techniką. Zaprezentowany około 1987 roku model StingRay 5 oprócz dodatkowej, niskiej struny otrzymał również możliwość rozłączania cewek w przystawce, co wpłynęło na zwiększenie możliwości brzmieniowych. Pięciostrunowy Music Man szybko zyskał ogromną popularność, stając się główną bronią w rękach tak fenomenalnych muzyków, jak mistrz Tony Levin. I to wystarczający powód, by znalazł się tak wysoko w rankingu najważniejszych basów dekady.
Czym go wozić:
Popularny amerykański bas poczuje się dobrze w popularnym amerykańskim samochodzie. Ford Taurus SW (kombi) lub Jeep Cherokee będą jak znalazł.
3. Aria Pro II SB-1000
Wchodzimy na podium. Tu już nie ma żartów - przed nami trzy basowe ikony tamtych lat. Basy, które zachwycają bezbłędną stylówą, jakością wykonania i brzmieniem.
Aria Pro II była flagową marką Matsumoku - japońskiego konsorcjum słynącego z produkcji świetnej jakości instrumentów. Najbardziej znaną i cenioną serią basów Arii była linia SB, zaś jej topowym modelem - legendarny SB-1000. SB to - wbrew niewesołym skojarzeniom - skrót od "Super Bass". I te basy naprawde były super: najmodniejsza podówczas konstrukcja neck-thru, doskonałej jakości drewna (skrzydła korpusu z jesionu, gryfy z klonu przekładanego bodajże mahoniem, podstrunnice zazwyczaj z palisandru), solidny osprzęt, przystawki typu humbucker - to wszystko składało się na te znakomite instrumenty. SB-1000 miała jednego humbuckera w środkowej pozycji (tzw. sweet spot) i ciekawą aktywną elektronikę z obrotowym przełącznikiem trybów działania. Znam ludzi, którzy twierdzą, że tego typu konstrukcja po prostu się nie sprawdza, jednak tu brzmienie było rewelacyjne. Wystarczy powiedzieć, że takie właśnie basy wybrali m.in. Trevor Horn (później legendarny producent) podczas nagrywania 2 płyt z The Buggles, Pete Trewavas z grupy Marillion, ś.p. Cliff Burton (po tym, jak skradziono mu Alembica) i fenomenalny John Taylor z Duran Duran.
Czym ją wozić:
Trudny wybór. Stawiałbym na szlachetnego japończyka z tamtych lat (
Złomniku, pomóż!!!)... Mógłby być Mitsubishi Galant - najlepiej
Lambda.
2. Status Series 2
Gdy pisałem, że Ned Steinberger zainspirował swą konstrukcją innych twórców instrumentów, miałem na myśli przede wszystkim Statusa. Ta brytyjska firma doprowadziła koncept bezgłówkowego basu z grafitowym gryfem do perfekcji. Instrumenty owe nie tylko miały charakterystyczne, w pełni użyteczne, pasujące do wielu gatunków muzycznych i technik brzmienie, ale też - w przeciwieństwie do basów Steinbergera - świetnie wyglądały. Do gryfu z włókna węglowego były doklejane skrzydła korpusu wykonane z mahoniu, orzecha lub jesionu, z pięknymi topami z wzorzystych drewien. Pasywne humbuckery były sprzężone z aktywną elektroniką. Do tego estetyka wręcz ociekająca ejtisowym klimatem... Nic dziwnego, że na basach Statusa grali (i grają nadal) tak genialni muzycy, jak Mark King czy Guy Pratt...
Czym go wozić:
W kwestii Statusa wyłamię się ze schematu. Nie będę ładował go w angielskie bryki. Jednak samochód, którym będzie wożony, musi mieć podobny klimat i masę charakteru... Myślę, że klasyczny Saab 900 ("Krokodyl") lub Citroen CX nadałyby się doskonale.
1. Wal Mach I i II
Tak, król może być tylko jeden. I jest nim ociekający atmosferą lat 80. Wal.
Firma Wal (a w zasadzie Electric Wood) została założona w latach 70. przez Iana Wallera i Pete'a Stevensa. Od początku robili oni basy z wysokiej półki, lecz popularność przyszła na początku lat 80 wraz z fenomenalnym modelem Mach I. Miał on mahoniową deskę z topem z egzotycznego drewna i przykręcony do niej klonowy gryf z palisandrową (w wersji progowej) lub hebanową (fretless) podstrunnicą. Całość uzupełniała niezwykła elektronika: dwa autorskiej konstrukcji humbuckery połączone z aktywnymi filtrami, po jednym dla każdej przystawki. Filtry miały przełączany zakres działania poprzez pociągnięcie danego potencjometru. Wszystko to sprawiało, że basy Wala brzmiały bardzo charakterystycznie. W zdecydowanie pozytywnym tego słowa znaczeniu. Brzmienie było mocne, wyraziste i szlachetne - głównie dzięki zastosowaniu najlepszych, sezonowanych drewien. To brzmienie urzekło zmarłego na początku zeszłego roku Micka Karna - z bezprogowego Wala wydobywał dźwięki nie do pomylenia z kimkolwiek innym. Na Walach grał także Geddy Lee (zarówno Mach I jak i smuklejszy, wyposażony w 24-progowy gryf Mach II) a obecnie używają ich m.in. Justin Chancellor z Toola (głównie Mach II) i Jeff Ament z Pearl Jam (fretless). W swojej kolekcji bas tej szlachetnej marki ma też Paul MacCartney - jest to pięciostrunowy Mach II (jedyna piątka tego legendarnego basisty).
Niestety, założyciele marki już nie żyją - jednak firma po kilku latach przerwy w działaniu została zreaktywowana. W międzyczasie starsze Wale zdążyły mocno zyskać na wartości - ich ceny są aktualnie astronomiczne...
Wal zawiera w sobie wszystko, co było najlepsze w latach 80. - niepowtarzalną stylistykę, brzmienie i charakter pozwalający wysunąć się gitarze basowej na front. W wersji Mach II jest do tego jednym z najpiękniejszych instrumentów, jakie kiedykolwiek powstały. Dlatego musiał znaleźć się na czele tego zestawienia.
Czym go wozić:
Najlepszy bas zasługuje na najlepszy transport. Lub przynajmniej odpowiadający jego charakterowi. Dlatego woziłbym go Jaguarem XJS, Daimlerem Sovereign... czy choćby nawet Rollsem. Jest tego wart.
Dobranoc.