W zasadzie już nadeszła. Mamy jeszcze (przez chwilę) ostatni dzień listopada, ludzie rozlewają sobie wosk na ustawione w rządek buty, tymczasem za oknem śnieg. W sumie może to i dobrze - zimówki na szczęście już ogarnięte, a poza tym szybciej przyszło, szybciej pójdzie.
Oby.
Tak czy inaczej - dzień, w którym spadł śnieg, jest dobrym momentem na powspominanie chwil, gdy poprzedni śnieg jeszcze leżał a wszyscy mieli już go dość. W takich właśnie okolicznościach przyrody przyszło mi nagrywać płytę, która... w zasadzie już jest.
Ale od początku.
Gdzieś pod koniec zeszłego lata (tego poprzedniego, znaczy, nie ostatniego) odezwał się do mnie człek, z którym grałem już wcześniej w równie ciekawym co ambitnym projekcie o nazwie Unicorn. Z Unicornem - przynajmniej póki co - nie wyszło, głównie ze względu na wcześniejsze zobowiązania niektórych członków (w sensie że uczestników, nie... nieważne), zaś lider, w Jednorożcu pełniący rolę wokalisty, był coraz bardziej spragniony grania nieco prostszego, bardziej piosenkowego a jednocześnie trochę mocniejszego, niż dotychczas. Nowoczesna rockownia z wyraźnymi odwołaniami do tradycji, czyli "tak, jak się teraz gra". Sam co prawda modami w muzyce jestem zainteresowany niewiele bardziej niż odzieżowymi, jednak sama osoba lidera, który poza mikrofonem i stroną kompozycyjną miał tym razem chwycić również za gitarę, gwarantowała, że będzie co najmniej dobrze.
Wszedłem w to.
Już na pierwszą próbę udało mi się ściągnąć bardzo utalentowanego bębniarza, mojego imiennika zresztą, z którym zdarzało mi się już wcześniej współpracować. Współpraca ta układała się tak dobrze, że obiecaliśmy sobie nawzajem wspólne granie w bliżej nieokreślonej przyszłości - i przyszłość ta w końcu nadeszła.
Początkowo graliśmy we trzech. Kształtowały się zarysy numerów, lider przynosił coraz to nowe pomysły, nad którymi wspólnie pracowaliśmy, jednak czegoś wciąż brakowało.
Tym ostatnim, brakującym elementem okazał się klawiszowiec.
Z chwilą dokooptowania czwartego człona (i związanej z tym przeprowadzki do sali w Piasecznie) nowy skład dostał okrutnego kopa. Tłuste, brudne brzmienia klawiszy, niejednokrotnie czerpiące z zimnego analogowego soundu przełomu lat 70-tych i 80-tych, stanowiły puzelek, dzięki któremu układanka stała się kompletna.
Zaczęła się wytężona praca nad materiałem. Niektóre numery całkowicie zmieniły swój charakter, inne zupełnie wyleciały a na ich miejsce pojawiły się nowe. W końcu zapadła decyzja: wchodzimy do studia.
Wybór padł na mieszczące się w Zalesiu studio Red Yeti - klawiszowiec nagrywał tam już kilkukrotnie, siłą rzeczy znał więć dobrze jego właściciela (i realizatora w jednej osobie).
Zebraliśmy zatem sprzęt - częściowo nasz, częściowo pożyczony - i ruszyliśmy do studia. We trzech, gdyż bębny, bas i gitara miały zostać nagrane na setkę, zaś klawiszowiec swoje tracki miał do onej setki dograć w domu.
Już zaraz po dotarciu na miejsce okazało się, że mam się czym jarać.
Uroczy, bialy ZX był już w znacznym stopniu pochłonięty przez otaczającą go wyjątkowo urokliwą przyrodę. Ewidentnie wrastał tam od lat, jako element krajobrazu.
Mniej cieszyła natomiast... perspektywa wtargania całego sprzętu na samą górę domu - gdyż to na jego drugim piętrze mieściło się studio. Wciągając graty myślałem jednak, że w sumie nie jest tak źle.
Póki nie stanąłem przed ostatnim odcinkiem schodów.
Tak - do studia Red Yeti prowadził w zasadzie właz. Na górze stromych, wąskich schodów czekała... pozioma dziura.
Dobrze, że nie mam lodówy Ampega czy choćby Henryka 8x8.
Na szczęście udało się w końcu dość sprawnie rozstawić sprzęt.
Jeszcze tylko podpinanie, soundcheck, strojenie...
...i można było zaczynać.
Pierwszego wieczoru, po ustawieniu wszystkiego, zdążyliśmy nagrać jeden numer. Na pozostałe mieliśmy kolejne 2 dni późnolutowego weekendu.
W niedzielne popołudnie byliśmy już mocno zmęczeni. Udało się zarejestrować wszystkie ścieżki, które były do nagrania przez weekend, jednak czekało nas jeszcze rozmontowanie i spakowanie sprzętu i, rzecz jasna, pokonanie nieszczęsnych schodów - tym razem w dół.
Na szczęście obyło się bez strat w ludziach i sprzęcie.
Najśmieszniejsze jest natomiast to, że w momencie, gdy wyszliśmy, ZX-a, który przez kilka ostatnich lat spokojnie mszał pod płotem... już nie było. Został zabrany, prawdopodobnie na miejsce ostatecznego spoczynku. Tudzież demontażu.
Pozostało jeszcze zwieźć graty do sali.
Fabia II bymbniorza bezboleśnie łyka jego zestaw - choć trzeba do tego złożyć oparcie |
Tak naprawdę Skanssen wciągnąłby cały sprzęcior |
Po owocnym weekendzie trzeba było jeszcze kilka razy odwiedzić Red Yeti - do nagrania zostały nieliczne solówki i, rzecz jasna, wokale.
Potem jeszcze tylko mixy i... pożegnanie z Red Yeti - a przynajmniej z jego ówczesną siedzibą.
Niestety, po wyjściu ze studia nie było wbrew pozorom z górki.
Niedługo po zakończeniu nagrań zostaliśmy bez perkusisty. Nasz bębniarz z powodów osobistych opuścił zespół. Poszukiwania następcy co prawda przyniosły w końcu skutek, jednak znacznie opóźniły proces przygotowania do koncertów.
Poza tym jak grać koncerty nie mając... nazwy?
Tak - wybór odpowiedniej nazwy okazał się chyba najcięższym z wyzwań. Kilka propozycji było już na granicy przyjęcia, jednak zazwyczaj okazywało się, że nazwa jest już zajęta. Na poszukiwaniach czegoś, co chwyci, a jednocześnie nie będzie już w powszechnym użytku, spędziliśmy wiele tygodni, aż w końcu padło jedno proste a jednocześnie mocno brzmiące słowo: AMAZE.
Tymczasem nagrany i finalnie zmiksowany materiał został przekazany do masteringu, po którym brzmienie nabrało dodatkowej, tłustej warstwy zajebistości.
Tak - po upływie 9 miesięcy od pierwszego wejścia do studia pierwszą płytę Amaze można uznać za gotową. W sumie - 9 miesięcy to tyle, co ciąża, więc chyba możemy uznać ją za nasze pierworodne dziecko.
Wyczekane. Piękne. Nasze.
I już wkrótce będziecie mogli zachwycać się nim w całości.
A już niedługo... znów wchodzimy do studia. Znów do Red Yeti (które w międzyczasie zmieniło siedzibę). I znów będzie zajebiście.
Foty studyjne - Kasia W., Tomek Korczak i ja, koncertowe - Pajonk i Klara P-W.