środa, 24 lipca 2013

Dzionek wspomnionek: Mick Karn (1958-2011)

Tego jeszcze tutaj nie było. Ale będzie pojawiać się raz na pewien czas. W tym cyklu będziemy ronić okazjonalną łezkę nad niezapomnianymi basistami, którym przedwcześnie wygasł kontrakt.

Na pierwszy ogień - absolutnie unikalny fretlessowiec, jeden z mistrzów grania nieoczywistego, legenda lat 80. (i nie tylko) - nieodżałowany Mick Karn.


Mick Karn urodził się jako Andonis Michaelides w Nikozji na Cyprze dokładnie 55 lat temu - 24 lipca 1958. W 1961 roku jego rodzina przeprowadziła się do Londynu, gdzie pozostał przez większość życia. Młodzieńcem będąc, najpierw dorwał się do fagotu, który opanował samodzielnie w całkiem niezłym stopniu. Niestety - albo właśnie stety - fagot został mu zawinięty przez nieznanych sprawców, wskutek czego Mick kupił sobie za grzmiącą kwotę 5 funtów swój pierwszy bas. I przy tym instrumencie już został, choć zdarzało mu się też dość często chwycić z przyzwoitym efektem za jakiś dęciak - zazwyczaj klarnet lub saksofon.

W wieku 16 lat Mick ze szkolnymi kolegami - braćmi Davidem i Stevem Batt (z których pierwszy jest lepiej znany pod nazwiskiem Sylvian, zaś drugi jako Jansen) oraz Richardem Barbierim - założył zespół, który wkrótce przyjął nazwę Japan. Z początku "japończycy" grali coś w rodzaju glam-rocka (co słychać doskonale na ich pierwszej płycie - "Adolescent Sex") i nawet odnosili pewne sukcesy, ale prawdziwy strzał nastąpił z chwilą wydania singla "Life In Tokio", który zwiastował zwrot w stronę bardziej elektronicznych, nowofalowych brzmień (wielu powiedziałoby, że wręcz noworomantycznych, jednak sam zespół odżegnywał się od takich - nieuniknionych skądinąd - porównań). Później już się potoczyło - płyty "Quiet Life" i "Gentlemen Take Polaroids" pokazały nowe, dojrzalsze i bardziej ugruntowane w nowej stylistyce oblicze grupy, zaś szczytowym osiągnięciem był album "Tin Drum". Niestety, okazał się on ostatnim studyjnym wydawnictwem zespołu... Napięcia w Japan - głównie między Karnem a Sylvianem - rosły i grupa rozpadła się tuż przed wydaniem genialnej koncertówki "Oil on Canvas"...

W międzyczasie Mick ukształtował swój unikalny, momentalnie rozpoznawalny styl gry na basie. Bardzo wcześnie zorientował się, że progi w zasadzie mu przeszkadzają... więc pozbył się ich ze swego instrumentu. Potem przyszedł czas Travisa Beana z aluminiowym gryfem (na tym basie nagrał większość płyt z Japan) a następnie - ok. 1980 roku - odkrył rewelacyjne basy dość młodej podówczas firmy Wal, przy których to basach został do samego końca.


Quiet Life - Mick i jego Travis Bean


Gentlemen Take Polaroids - znów Mick i Travis Bean, tym razem rok później (1980);
tutaj Mick pojawia się też na chwilę z klarnetem...

Koncertowa wersja Methods of Dance - Mick i jego Wal


Z tej samej genialnej koncertówki - Swing


Już za czasów grania z Japan Mick Karn został przez wielu uznany za jednego z najlepszych basistów młodej generacji - był innowacyjny, rozpoznawalny, a fretless w jego rękach odzywał się w sposób nie do pomylenia z czymkolwiek i kimkolwiek innym. Niestety - po rozpadzie Japan jego kariera nie potoczyła się tak, jak sugerowałby to jego talent...

Mick nagrał kilka solowych płyt, z których niestety żadna nie cieszyła się jakąś szczególną popularnością, brał udział w kilku ciekawych projektach, z których najważniejsze to m.in. współpraca z Midge'em Ure w utworze "After A Fashion" czy współtworzony z Peterem Murphym (ex-Bauhaus) zespół Dali's Car, ale nic nie przyniosło mu takiej sławy jak udział w Japan. Karn próbował również z powodzeniem sił jako muzyk sesyjny - wziął choćby udział w nagraniu płyty "Dance" niejakiego Gary'ego Numana i zagrał u boku bogini Kate Bush na corocznym koncercie Prince's Trust w 1982 roku.


Genialna wersja genialnego numeru, w genialnym składzie (plus Kaśka starająca się nie dopuścić by cosik wyfrunęło na wierzch)

Uwaga, trudne w odbiorze


Tak upłynęły Mickowi lata 80. Potem przyszły lata 90., które rozpoczęły się od... zejścia się byłych członków (hy hy hyyyy... przepraszam) Japan, z wyjątkiem gitarzysty Roba Deana. Tym razem jednak pod inną nazwą - Rain Tree Crow - na którą naciskał David Sylvian. Naciskał zresztą na różne inne rzeczy, co sprawiło, że pozostali panowie (w tym Mick) nie czuli się pełnoprawnymi członkami zespołu tylko sidemanami, wskutek czego współpraca okazała się być krótkotrwała i zaowocowała tylko jedną płytą. Na szczęście instrumentaliści po kolejnym rozstaniu z Sylvianem stwierdzili, że fajnie im się jednak gra razem i stworzyli projekt o nazwie JBK (Jansen Barbieri Karn), grający muzykę głównie instrumentalną (w nielicznych utworach uwzględniających paszczę przy mikrofonie stawał Mick). A była to muzyka niezwykle atmosferyczna...


W późniejszych latach Mick współpracował z wieloma artystami, były to jednak zazwyczaj jednorazowe projekty. W 2004 roku przeniósł się z żoną i synem tam, skąd pochodził, czyli na Cypr, gdzie rozpoczą pracę nad swą autobiografią. Książka nosiła tytuł "Japan and Self Existence" i została wydana w 2009 roku. Niestety - nie jest dostępna na Kindle'a a wersja papierowa kosztuje absurdalne pieniądze...

Niedługo później Peter Murphy ogłosił, że Dali's Car wznawia działalność. Wspólnie z Karnem nagrali kilka utworów na nową płytę, niestety praca została przerwana, gdy w czerwcu 2010 roku okazało się, że Mick cierpi na raka. Jego dawni współpracownicy zebrali się do kupy i robiąc to, co potrafili najlepiej - grając - zebrali kasę na to by ściągnąć basistę z powrotem do Londynu i pomóc w jego leczeniu. Niewiele to jednak pomogło - Mick Karn zmarł w Londynie 4 stycznia 2011 roku...

Mick Karn - multiinstrumentalista (choć głównie basista), kompozytor, rzeźbiarz - odcisnął trwałe piętno w świecie muzyki i nie tylko. To, jak żywa jest pamięć o nim, zobrazować może choćby internetowy projekt poświęcony mu, czyli Team Mick Karn. Projekt zaowocował pospolitym ruszeniem pod nazwą Mick Karn's Birthday Download Day zorganizowanym w celu zebrania funduszy dla rodziny Micka poprzez zakup jego płyt online i płatne ściąganie jego muzyki na stronie  Burning Shed. W inicjatywę zaangażował się m.in. Peter Murphy... Warto wziąć w tym udział. Bardzo warto.

Tymczasem pozostaje nam wspomnieć niezwykłą postać, jaką był Mick Karn.



czwartek, 18 lipca 2013

Eventualnie: CAAR w Giżycku

Kilka dni temu zaniosło mnie na Mazury, a konkretnie do Giżycka. Miała tam miejsce pewna impreza szantowa, w której wziął udział również ansambl, który mam przyjemność współtworzyć od kilku już ładnych lat. Z udziału nie wynikło zbyt wiele - rzekłbym wręcz, że z mego punktu widzenia (jako indywiduum stroniącego od rozrywek zasadzających się na hurtowym wprowadzaniu procentów w ustrój) okazał się on stratą czasu, energii i finansów. A w zasadzie okazałby się, gdyby nie jeden drobny szczegół, który okazał się być nader miłą niespodzianką...

...no bo jak inaczej nazwać sytuację, gdy wstajesz rano (no, przed południem) w obcym mieście, wyglądasz przez okno a tam jawi się taki oto widoczek:


Niewiele myśląc naciągnąłem na się co tam miałem pod ręką i zbiegłem na dół, gdzie okazało się, że do Giżycka zawitał właśnie letni rajd CAAR. Ależ było srogo.

Oczywiście pierwsze, co przyciągnęło mój wzrok, to piękne egzemplarze Traction Avant

Starsi państwo przyjechali Dekawką z Niemiec

Mix kategorii srogiej

Idealne zestawienie

Rozmiar europejski vs rozmiar amerykański

4 x Niemcy, w tym jeden ze Stanów i jeden z Enerdówka

Glas - tak, istniała taka marka... póki nie zjadło jej BMW

Najgenialniejsza wersja Wartburga ever

Dumne pozowanie

To Volvo było chyba na Autonostalgii

Kącik fiatowski - 127 robił szał w latach 70., 124 Spider robi szał do dziś
Chwilę później wyszło na jaw, że nie była to ostatnia niespodzianka tego dnia. Otóż miał właśnie ruszyć konwój owych wyględnych zabytków przez miasto, a nasz dobry kolega, który przywiózł nas do Giżycka swym Chevroletem TransSportem (tak, to to samo, co Pontiac TransSport), użył swego wysokiego skilla interpersonalnego, by załatwić nam przejazd w wybranych egzemplarzach! Ku mojej radości przypadła mi w udziale przejażdżka jedną z pięknych starych Cytrynek - konkretnie należącym do niezwykle sympatycznego małżeństwa z Kielc 11BL z 1955 roku...

Ruszamy!
Od razu zaznaczam - nie, Traction Avant nie jest tak bosko komfortowy jak jego legendarny następca, czyli DS. Rzekłbym wręcz, że jest dość twardy. Jest to chyba charakterystyczna cecha przedwojennych konstrukcji (11 wywodzi się z lat 30. - egzemplarz, którym jechałem, pochodził z samego końca produkcji). W środku - skromnie, wnętrze dość wąskie, za to sporo miejsca na nogi. No i ten klimat starego samochodu... Zapach benzyny, dźwięk silnika, wystająca z deski rozdzielczej zagięta dźwignia obsługująca 3-biegową skrzynię, wycieraczki z możliwością ręcznego sterowania (tak - kręcisz pokrętłem wprawiając w ruch lewąwycieraczkę!) - to wszystko jest po prostu urzekające. Nie ma wyposażenia, osiągi nie przystają do współczenych konstrukcji... i co z tego? Samo siedzenie w takim aucie to przyjemność. Ponadto ze słów właścicieli wynika, że "jedenastkę" prowadzi się świetnie. Nie męczy w trasie, kierownica mimo braku wspomagania chodzi dość lekko, zaś trzymanie się drogi jest dokładnie takie, jak głoszą legendy, czyli... legendarne. Ależ bym takim jeździł, odziany w pasiasty garniak...

Po kilkunastu minutach kawalkada dojechała na placyk, gdzie odbyła się prezentacja zgromadzonych motoryzacyjnych piękności.

Tym właśnie egzemplarzem się przejechałem

Zacne towarzystwo zjechało się na rynek


3 Cytryny. Bez Zbyszka.
Mustang ma konika w znaczku i Porsche ma konika w znaczku. Dwa konie. Czyli 2CV.

Ta sama firma tłukła wcześniej Goggomobila, z którego został zerżnięty nasz polski Mikrus

Opelek z pasażerem

Przednionapędowe dwusuwy osadzone na ramie. Znajdź 5 różnic.
 Gdy całe towarzystwo ustawiło się w rządku, gotowe do wyruszenia, przybył gość specjalny...

W100. Tak, popuściłem

Jednak nadszedł moment, by załadować się w transport powrotny i wrócić do Twierdzy Boyen. A środek tegoż transportu był nieco bardziej swojski od Traction Avant. Za to bardzo wesoły.

UAZ 69, jęk dolnozaworowego silnika i wesoła ekipa na pace

Dobrze, że to nie lata 50. - wtedy taki widok nie zwiastowałby niczego dobrego

Dojazd na miejsce


Bożyszcze nastolatek pozdrawia tłumy


Spójrzcie na numery rejestracyjne, SLD PRZYJECHAŁO SZEJSETO
Podsumowując - evencik był nader sympatyczny, tym bardziej, że zupełnie niespodziewany. W każdym razie dla mnie (nie śledzę na bieżąco wszystkich rajdów i zlotów zabytkowych samochodów). I bardzo dobrze, że wydarzył się akurat wtedy - inaczej cały wypad (a konkretnie jego meritum) zapamiętałbym jedynie jako smutną porażkę...

poniedziałek, 15 lipca 2013

Rok później...

Dziędobry się ze wszystkimi zgromadzonymi.

Tak się złożyło, że początek mego urlopu (na który, rzecz jasna, wziąłem służbowego lapka z gwizdkiem zawierającym odrobinę internetów) zbiegł się z pierwszymi urodzinami tegoż oto słitaśnego blogaska. Tak - to już rok odkąd po raz pierwszy podjąłem uczciwą próbę doprowadzenia P.T. Czytelników do uskutecznienia dźwięcznego headdeska. Od tamtej pory headdesków (tudzież facepalmów) nastąpiło, łącznie z niniejszym, 64 - co daje ok. 1,2 powodu do głębokiej refleksji nad opłakanym stanem mego umysłu tygodniowo. W tym czasie pojeździłem kilkoma samochodami (głównie własnym), pograłem na kilku basach (głównie własnych), wyposażyłem się w jeden dodatkowy, doczekałem premiery płyty swego głównego zespołu i zauczestniczyłem w kilku eventach. I nie wygląda na to, by miało mi się to znudzić.

Niniejszym uczciwie ostrzegam, że nie mam w planach kończenia mej pisalniczej działalności. Dlatego już w najbliższym czasie zapraszam na małą relacyjkę z malowniczego Giżycka, gdzie zasiadłem (jedynie jako pasażer, ale i tak było wiele radości) w dwóch uroczych mobilnych zabytkach, a tymczasem kłaniam się wszem i wobec, udając się na zasłużony odpoczynek na łonie.

Do najbliższego!


niedziela, 7 lipca 2013

Eventualnie: Lemingi w Słoikach

Jak zapewne wielu z Was wie, jestem fanem Złomnika. Stronkę uważam za wybitną, poglądy Autora - za ze wszech miar słuszne (no, może w paru momentach rozjeżdżamy się w kwestii upodobań motoryzacyjnych a także kulinarnych - jak do ciężkiego dzwońca można nie lubić żółtego sera czy cynamonu???) a prezentowane w ramach miksów, bitw złomów czy fur na (wpisz dzień tygodnia) wywołują we mnie ślinotok połączony z niepokojącymi sygnałami wskazującymi na skłonności do priapizmu.

Notlauf, czyli Ojciec Dyrektor całego zamieszania, raz na pewien czas organizuje (często do spółki ze Stadem Baranów) rajdy po Warszawie i okolicach. Nie są to jednakowoż rajdy typu but, mielenie gumy i zganianie babć z przejść tylko "masz tu itinerer, wypełnij zadania i spróbuj się nie zgubić". Dwa razy (Rajd po Ursynowie im. Stefana Karwowskiego oraz Festiwal Nitów i Korozji 2012) przybyłem jako obserwator, ale wiedziałem, że w końcu warto będzie wziąć jakiś tam bardziej czynny udział. Dlatego, gdy został wyznaczony termin kolejnego eventu, wiedziałem, że muszę. Choćbym sczezł. I gdy termin został przesunięty co spowodowało pewien konflikt terminowy, zacisnąłem zęby i stwierdziłem, że nie chcę czekać kolejnego roku. Pojechać trza.

Wcześniej jednak udało mi się nakłonić Wybrankę na wzięcie udziału w charakterze pilota. Nie żebym musiał się jakość szczególnie natrudzić przekonując ją... Kilka dni po podrzuceniu tematu (i zgłoszeniu się na rajd) Wybranka przyniosła plik wydrukowanych itinererów z poprzednich rajdów i kazała mi wybrać jeden celem weekendowego pojechania w ramach ćwiczeń. Wybrałem, pojechaliśmy, i okazało się, że Wybranka może wpisać sobie czytanie itinererów strzałkowych w CV. A tak a propos - zachęcam do śmignięcia sobie trasą Rajdu po Skarpie sprzed dwóch lat. Jestem gotów się założyć, że większość z Was nie zdawała sobie sprawy z istnienia takich miejsc w naszej pięknej Stolycy...

Tak czy inaczej - nadejszła wiekopomna chwiła, gdy należało stawić się na starcie. Co też uczyniliśmy. W chwilę później byliśmy już wyposażeni w numer startowy do przyklejenia na szybie, naklejkę rajdu i klasyczną oranżadę w temperaturze zupy, którą należało obalić na trasie...


Z takim oto numerem ruszaliśmy w trasę...
...a taka oto naklejka zagościła na tylnej klapie Madzi
Najpiękniejszy pilot całego rajdu. I do tego bardzo skuteczny.

Oczywiście na rajd zjechało się sporo pięknego żelaza...









Idealny na taką pogodę


Podobno czteronapędowe
BIS! BIIIS!
Nie wiem, czy brał udział, ale był fajny 

Udział brały również stylowe jednoślady
Niektórzy musieli skorzystać z kabelków
Przepiękny tlenek żelaza
Gdy odpowiednia ilość ludności zgromadziła się na parkingu przy Klimczaka rozpoczęła się odprawa:

Organizatorzy patrzą groźnie
Fotografowie fotografują...
...i są zadowoleni ze swej pracy 
Notlauf przemawia...
...ludność słucha.
W końcu przyszedł moment startu. Zgodnie z sugestią, by ustawiać się doń w kolejności numerów startowych, towarzystwo wsiadło w swe bolidy i zaczęło czynić zamieszanie z zawracaniem, cofaniem i unikaniem poobcierania rydwanów swych rywali.


PRZYPADEK? NIE SĄDZĘ

W końcu, po jakiejś godzinie przetasowań i ogólnego zamieszania, jeden za drugim, towarzystwo wytrabanciło się z parkingu (przy okazji chciałbym wyrazić swoje rozczarowanie brakiem choćby jednego Trabanta - czy w ogóle jakiegokolwiek dwusuwa, nie licząc ślicznych Komarów i motorynki).

Pierwszy etap rajdu przebiegał sobie wesoło po terenie tzw. Lemingradu, czyli nowego Wilanowa. Borze liściasty i Jeżu kolczasty, jak tam brzydko... Poza pilnowaniem nieoczywistego pierwszeństwa i wypatrywaniem gnijącego żelaza (a gniło niestety niewiele) należało liczyć progi zwalniające. Nie tylko zresztą na ponurym, nijakim osiedlu, zamieszkanym głównie przez pobrzękujące w weekendy słoikami korporzołnierzyki, ale także na Zawadach, przez które prowadził drugi etap rajdu. Przed wjazdem nań trzeba było zaliczyć dość wredny checkpoint...



...na którym należało skosztować chipsów i odpowiedzieć, które są z Biedronki, które z Lidla, a które z Tesco. Problem w tym, że nie za bardzo mam skalę porównawczą a do tego nie lubię paprykowych...

Nic to, trzeba jechać dalej, liczyć progi, szukać ulicy zawierającej graty (jak się później okazało, była to ulica malownicza Gratyny), wyszukiwać punkty krajobrazowe i zaliczać kolejne checkpointy.



Tu należało odpowiedzieć, jakiej marki jest dźwig. Mnie bardziej interesowała przepiękna ciężarówka Mercedesa
Innym zadaniem (checkpoint Forza Italia) było przyporządkowanie nazw do makaronów. Wybranka , jako nasz domowy Główny Kluchowy, miała pole do popisu. Latający Potwór Spaghetti byłby dumny.

Po nieco ponad dwóch godzinach wytężonej uwagi dotarliśmy na metę.

"Karta jest? Buteleczka jest?"
Wypełnianie karty drogowej
Punkt zdawczy butelek. Oranżada była naprawdę dobra.
Coraz gęściej zapełniony parking pod urzędem dzielnicy

Ktoś jeszcze ma biblijne skojarzenia?

Duży Fiat stoi, maska otwarta, nihil novi sub sole

Wymiana wrażeń, składanie uszanowania zacnej korozji
El Camino x2

Tu by weszło sporo sprzętu. Ale wolałbym nie wozić go tak na wierzchu

Kącik fiatowski

...i mała, zaaranżowana naprędce sesyjka
I wtedy właśnie nadjechała nagroda główna.



Dumny, ociekający wintydżem mokry sen hipsterii: przepiękny rower Uniwersal. A zdobyła go ta sama załoga, której w udziale przypadła nagroda w konkursie elegancji. Ladies and gentlemen, we have a winner:

Notlauf wręcza, zwycięzca się raduje
My z Wybranką - zgodnie z przewidywaniami - nie zabezpieczyliśmy żadnej nagrody, choć przyznaję, że troszkę ostrzyliśmy sobie uzębienie na myszkę w kształcie Fiata 500... Ale i tak było srogo. A najzabawniejsze jest to, że zwycięska załoga w ilości sztuk trzech musiała załadować wywalczony rower do pięknej, dwudrzwiowej Corolli i ruszyć z powrotem na Śląsk...

Oczywiście chyba nie bylibyśmy w Polsce, gdyby nie obyło się bez przynajmniej jednego incydentu. Otóż trasa prowadziła m.in. przez drogę wewnętrzną, gdzie mieściło się zgrupowanie ślicznych, prestiżowych domków o lekko cebulowym aromacie. Nie było widać, czy dróżka kończy się ślepo, czy dalej jest zaznaczony w itinererze lewoskręt. Zatrzymaliśmy się, celem spytania tubylców (pani i klasycznie wąsaty pan, oboje w rozmiarze XXXL, stojący obok Vectry C, oczywiście srebrnej), czy dalej jest cokolwiek. W ramach odpowiedzi otrzymaliśmy informację, że oni już dzwonią po policję, że to prywatna droga i co to w ogóle ma znaczyć, żeby jakieś stare złomy zakłócały ich kontemplację prestiżu i trawienie bigosu... 17 PROKURATORÓW JUŻ JEDZIE POLONEZEM

Tak czy owak - już mam ochotę na kolejny rajd. Pozostaje czekać na następne Nity i Korozję.