poniedziałek, 31 grudnia 2018

Podobno Nowy Rok

No tak, to w końcu musiało nastąpić. Dość intensywny rok 2018 przechodzi właśnie do historii - jak każdy przed nim (i po nim). Inna rzecz, że mijający rok będzie jednym z tych, które szczególnie mocno się w mojej własnej, osobistej historii zapiszą.

No bo tak:


Niestety, rok nie składał się z samych pozytywów.

Przede wszystkim, mimo wzbogacenia stanu liczebnego instrumentarium, liczba zagranych w tym roku koncertów wyniosła 0. ZERO. Grzmiące plany związane z bardzo dobrym przecież materiałem Amaze nie wypaliły, a zespół po prostu... rozlazł się. Bez huku, bez błysku, nawet bez piśnięcia. Nie ma - i tyle. Nie ma też żadnych innych grań. Nastała cisza.

Do tego dane liczbowe dotyczące czytelnictwa mojej pisaniny mówią wyraźnie: ten blog zdycha.

Jeszcze w 2017 roku wpisy regularnie przekraczały 1000 wyświetleń. 2016 był pod tym względem jeszcze lepszy. W 2018 przekroczenie 300 było już bardzo dobrym wynikiem. Do tego filmy, w których pokładałem sporą nadzieję, nieszczególnie zażarły - te posiadające więcej niż 200 odtworzeń znajdują się w mniejszości.

Jest to jasny sygnał: albo wprowadzę zasadnicze zmiany, albo pora zwinąć ten interes.

Nie zrozumcie mnie źle - jestem wdzięczny za każdy przeczytany wpis i każdy obejrzany film. Łapki w górę, czy to na YT, czy na Fejsie, sprawiają, że cieszę się jak dziecko z Łomży na widok odpustowego diabełka, zaś po każdym komentarzu muszę zmieniać bokserki z powodu nagłego napadu radości. Nie zmienia to jednak faktu, że każdy TFUrca tworzy nie tylko dla siebie, ale również - o ile nie przede wszystkim - dla swoich odbiorców, zaś brak tychże sprawi, że wena wraz z radością oddalają się pospiesznie w sobie tylko znanym kierunku.

Dlatego będę wprowadzał plan naprawczy. Zmiany będą spore, delikatnie rzecz ujmując. Na to jednak potrzeba czasu (oraz pomocy ze strony Ludziów, Którzy Umio w Pewne Rzeczy). Dlatego nie nastąpią one od razu. Daję sobie na nie czas do pięćsetnego wpisu - a do tego zostało już tylko 40. Ale... będą. Mam nadzieję. I za to trzymajcie kciuki.

Wam natomiast życzę tego, czego sami byście sobie życzyli.

Choćby fajnych gratów.


I basów.


Oraz - na koniec - to samo, tylko paszczą.


I, zgodnie z umową (o czym początkowo zapomniałem), zapytowywuję: czy jest coś, czego chcielibyście więcej lub mniej? Pamiętajcie tylko, że finalna decyzja będzie, prawdaż, moja, więc ten, no.

Do zobaczenia w 2019!

wtorek, 25 grudnia 2018

Basista się bawi: priwiet, Died Moroz!

Gdy byłem mały, strasznie marzyłem o Czajce.

Nie, nie prawdziwej - takiej nie miałbym wtedy gdzie trzymać (teraz też nie za bardzo). Otóż za zamierzchłych czasów mego dzieciństwa można było czasem upolować modele aut Made in USSR (a w zasadzie Сделано в СССР). Były to, rzecz jasna, wyłącznie samochody rosyjskie radzieckie a wyróżniały się niezwykle dokładnym odwzorowaniem detali, obejmującym niejednokrotnie wszystkie otwierane drzwi i pokrywy. W przypadku Nivy były nawet  skręcane koła i oparte na malutkich sprężynkach zawieszenie odwzorowujące pracę prawdziwego! Trudno się zatem dziwić, że autka te wywoływały u mnie niepohamowany ślinotok.

Tak się złożyło, że w swojej ofercie miała je dość nieprzyjemna kobiecina handlująca na bazarku przy Namysłowskiej - tuż obok bloku, w którym mieszkała podówczas moja rodzina. Dzięki temu zdarzyło się raz czy drugi dostać taki sprzęt na urodziny lub, prawdaż, znaleźć go pod choinką. W ten sposób wyposażyłem się - o ile pamiętam - w Ładę 2105 (miała otwierane WSZYSTKIE drzwi, ależ to był szał!), wspomnianą już Nivę i Wołgę kombi. Największym jednak marzeniem pozostał majestatyczny, czarny GAZ-13 czyli dygnitarska Czajka.

Czajki były niesamowicie grubym tematem. Zarezerwowane, rzecz jasna, dla partyjnej wierchuszki, stylistycznie były zrzynami z Packarda z lat '55-'56, zaś technicznie stanowiły mieszankę innych pomysłów z wrażej Ameryki: skrzynia biegów była oparta na konstrukcji Chryslera, rama była kopią niesławnej cadillacowskiej "X-frame" itd. Całość porażała majestatycznymi proporcjami, wielkością i niepojętym wówczas wypasem. Do dziś pamiętam egzemplarz latami gnijący na rogu Belgijskiej i Puławskiej na Mokotowie. Tak - już wtedy fascynowały mnie wrosty. Szczególnie takie.

Trudno się zatem dziwić, że pragnąłem miniaturowej Czajki jak kania dżdżu. I w końcu ją dostałem.

I... było to lekkie rozczarowanie. Owszem, otwierały się wszystkie drzwi i bagażnik, jednak w przeciwieństwie do VAZ-ów maska nie była otwierana, zaś podwozie stanowiło plastikowy odlew, podczas gdy w Wołdze była metalowa płyta podłogowa z dostępnym od góry i dołu silnikiem, osobnym wałem napędowym i tylnym mostem wykonanymi z tworzywa. Mimo tego, wiele lat później,  niesamowicie ucieszyłem się, gdy pewnego dnia Obywatelka Pilotka przyniosła do domu inną Czajkę - tym razem nieco większą. I zrobioną w Chinach.


Modeliki Welly opisywałem tu już nie raz. Choć nie stanowią one szczytowego osiągnięcia w dziedzinie dokładności odwzorowania detali i jakości wykonania, odznaczają się wyjątkowo dobrym stosunkiem ceny do ogólnej fajności, sprawiając przy tym całkiem solidne wrażenie. Nie inaczej jest w przypadku GAZ-a 13.


Proporcje oddane są bardzo dobrze, nie brakuje też detali stylistycznych. Mamy tu plastikowe chromy, włącznie z fantazyjnymi listwami bocznymi, zdobieniami błotników czy obramowaniami reflektorów, mamy ładnie odwzorowane zderzaki (łącznie z wmontowanymi w nie "tubami", które w realu miały naśladować wloty powietrza do silników odrzutowych) i niebrzydko wykonane tylne lampy. mamy też otwierane drzwi - niestety, w przeciwieństwie do ruskiej wersji, tylko przednie.


Oczywiście, jak to u Welly, w miarę przyłożono się do tematu wnętrza.Co prawda kolorystyka jest tu jednolicie czarna a ułożenie kierownicy nie ma się nijak do rzeczywistości, jednak w plastikowym odlewie widać odwzorowane zegary na desce rozdzielczej i wzór tapicerki na obu kanapach, między którymi znajdują się - tak, jak powinny - dwa dodatkowe siedzenia.


Oczywiście za cenę dwudziestu paru złotych nie można oczekiwać rewelacji - brak choćby dobrze odwzorowanego podwozia (z jego charakterystyczną ramą, w oryginalnej, amerykańskiej wersji znaną z zerowej ochrony przy uderzeniach z boku i tendencji do pękania po latach), ale tego nie było też w radzieckim modeliku sprzed lat. Ogólnie całość prezentuje się nader sympatycznie a do tego wystarczająco solidnie, by rozważyć zostawienie Czajki pod choinką dla Młodzieża.

Rzecz jednak w tym, że Młodzież nadal woli dinozaury.


* * * * *

Tymczasem, z okazji Świąt, życzę Wam wszystkim spokoju ducha i zasłużonego odpoczynku w ulubionym gronie - bo tego nam najczęściej potrzeba w dzisiejszym świecie, gdzie dziki pęd staje się prędkością zalecaną. Dajcie sobie na luz. Usiądźcie. Odpocznijcie. Zasługujecie na to.

W tym roku będzie jeszcze jeden wpis zawierający trochę przemyśleń i podsumowań. A potem... Potem się zobaczy.

Najlepszości!

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Eventualnie: śnieżne Klasyki, mroźne Plastiki

Sezon 2018 już dawno za nami, DAFuq zgarażowany na zimę, dni krótkie, chłód, wielki smutek i halucynacje z niedożywienia. W takich warunkach człowiekowi się nie chce, a nadchodzące święta niewiele zmieniają w tym temacie. No chyba, że ktoś zrobi jakiś zimowy rajdzik, wtedy co innego. Wtedy można bez większego obrzydzenia wyjrzeć spod kołdry, a może nawet z własnej woli wyjść z domu. I tak się złożyło, że ekipa Klasyków i Plastików ogłosiła właśnie rozpoczęcie swojej ligi zimowej.

To to ja rozumiem.

Pozostało zatem odpalenie Skanssena i udanie się na start.


Miejsce zbiórki zlokalizowane było nader ciekawie na terenie Fortu Dąbrowskiego na Sadybie.

W niektórych przypadkach granica między klasykiem a plastikiem jest, rzekłbym, płynna. Lub raczej utleniona.

Niemcy vs Polska

NAJGŁRUPBSZY  SPRZĘT IWENTU

Harmonijny zestaw kolorystyczny

Daimler Panzerwagen
Tym razem, by umilić sobie walkę z itinererem a przede wszystkim wyposażyć się w dodatkową parę oczu do wypatrywania obiektów ze zdjęć, przyjęliśmy na pokład koleżankę z pracy Obywatelki Pilotki. Koleżanka bardzo szybko okazała się nader ogarniętą osobą i już na wstępie skutecznie włączyła się w rozwiązywanie zadań. Te zaś czekały jeszcze przed wyruszeniem w trasę i dotyczyły głównie muzealnych militariów zgromadzonych na terenie Fortu.

W sumie wystarczyłoby domontować odpowiednio duże skrzydła

Czy jeszcze ktokolwiek robi samoloty ze zmienną geometrią skrzydeł?

Tutaj chyba nawet Play miałby zasięg

Heliwroster

JAM JEST

I dla takich sprzętów opłacało się zostać generałem

Powinien być jeszcze drugi z napisem SNICKERS
Start odbywał się tym razem nietypowo - nie było tradycyjnej odprawy, wszystkie wyjaśnienia zawarte były w materiałach rajdowych. Należało jedynie odpowiedzieć na pytania z Fortu i w drogę.


Pierwszy etap rajdu wiódł przez nader urokliwe uliczki Sadyby. Czaru willowej okolicy nie zdołało przykryć nawet zimne, mokre, białe cholerstwo lecące z nieba. Ani idiotyczne graty rozjeżdżające jej zabytkowy bruk.


Tematyka rajdu - poza tradycyjnymi gratami i widoczkami z trasy - poświęcona była warszawskim fortom. Na trasie tym razem nie było pekapów - zamiast tego załogi zahaczały o kolejne forty znajdujące się w południowo-zachodniej części stolicy i odpowiadały na związane z nimi pytania.


Ostatni etap trasy wiódł przez stare Włochy, gdzie na posesjach można było znaleźć dość nietypowe elementy. Takie, jak np. katapulta.


W końcu dotarliśmy na metę zlokalizowaną - rzecz jasna - nieopodal Fortu Włochy.




Wrażenia? Jak najbardziej pozytywne. Do tej pory nie do końca dogadywałem się ze sposobem myślenia KiP-ów, jednak tym razem trudno mi było przyczepić się do czegokolwiek. Trasa była nader ciekawa i bardzo fajnie, momentami podchwytliwie pomyślana pod względem nawigacyjnym, ciekawa była również główna tematyka związana z fortami a zadania - świetnie wymyślone (z czego szczególnie w pamięć zapadło pytanie "co robi słoneczny Nissan"). Również i 9 miejsce w klasie nawigacyjnej (była również turystyczna) można uznać za przyzwoite, szczególnie na tle wcześniejszych wyników w KiP-owych imprezach. Tym bardziej zatem czekam na kolejny rajd zimowej ligi Klasyków i Plastików.

Tymczasem zapraszam na pierwszy od 3 tygodni film.



piątek, 14 grudnia 2018

Śmignąwszy: Carosharing

Jak już wspomniałem na mym fejsikowym fąpażu (SUBSKRYBUJCIE PONIEWAŻ KĄTĘT), ostatnio trochę pocarsharingowałem. Było parę okazji - tu jakiś koncert (nie mój), tam znów konieczność szybkiego dostania się do pracy po odstawieniu DAFuqa do warsztatu, kiedy indziej z kolei chęć wygodnego przemieszczenia się na małą posiadówę połączoną z konsumpcją. Tak czy inaczej - było jeżdżone. Oczywiście głównie podstawowymi pojazdami z ofert platform carsharingowych, ale zdarzyło się też śmignąć choćby Miniakiem czy Audi A3. Pozostało jednak kika wciąż nieprzetestowanych sprzętów, wśród nich zaś znajdował się równie sławny co nieuchwytny Polonez Caro.

Do przedwczoraj.


Wprowadzenie Poldka do carsharingowej oferty firmy Panek było posunięciem równie odważnym, co skutecznym. Odważnym, no bo jak to, taki ohydny, pozbawiony elektronicznych wspomagaczy, automatycznego systemu drapania po pośladzie i - co najgorsze - PRESTYRZU grat na wynajem dla szanującego się Generała Publicznego? Tak się nie godzi! Nie lzia! HARAM!!! A jednak. Oprócz pełnego dezaprobaty mentalnego popierdywania malkontentów dało się też słyszeć też pełne uznania głosy świrów koneserów. Nie ma co kryć - Panek zapewnił sobie sporo medialnego szumu. I o to chodziło.

Pankowy Poldon jest dość rzadkim egzemplarzem - to tzw. "przejściówka" (co, nota bene, jest chyba najczęstszym w nadwiślańskim narzeczu określeniem modeli samochodów, których rodacy nie umieli określić inaczej) mająca już poszerzony rozstaw kół, ale jeszcze starszy typ deski rozdzielczej i wlot powietrza na masce. Do tego ma silnik na wtrysku (nowoczesność, panie dzieju) i eleganckie trójramienne aluski. Ogólnie rzecz biorąc - rodzyn. Tym większy, że w ofercie Panka jest tylko ten jeden. Nie dziwota zatem, że niezwykle trudno było go upolować - tym trudniej, że jednemu anencefalikowi udało się już go solidnie nadużyć. Na szczęście przegląd i naprawy (o ile były w ogóle konieczne) zostały ogarnięte dość szybko i Poldolot wrócił na ulice. A po pewnym czasie wreszcie udało mi się zlokalizować go w odległości, która umożliwiała mi dotarcie doń na czas.

Co też uczyniłem.


Sprzęt otworzył się tak samo, jak wszystkie inne "karszery" - z telefonu. Co prawda nie mrugnął przy tym na przywitanie kierunkowskazami, ale i tak - jak na Polda - taki sposób wejścia jest dość gruby. Oczywiście, tradycyjnie dla Panka, trzeba było obejść go wokół i zweryfikować, czy do listy uszkodzeń (wgniotki, zadrapania, typowe miejskie tematy) nie doszły kolejne, co po ciemku nie należy do najłatwiejszych zadań.

Poldolot na szczęście okazał się całkiem ładnie utrzymany zarówno na zewnątrz, jak i w środku.


Samo wnętrze można uznać za typowy przykład postpeerelowskiej biedy lat 90-tych: całość ocieka wielokrotnie pudrowanym denatem z czasów słusznie nam minionych niczym Lenin wiecznie żywy. Na szczęście materiały, choć niezbyt wyszukane (i dość dziwne, szczególnie gumowaty plastik deski rozdzielczej) okazują się całkiem porządne i poza paroma detalami wydają się dość solidne. Solidniejsze, niż te użyte we wnętrzu np. niektórych produktów z JuKeja a już na pewno od koszmaru panującego we wnętrzach powstających przecież w tej samej fabryce późnych 125p, które skończono produkować zaledwie 2 lata przed wprowadzeniem Caro na szerokim moście. Czyli jakieś 10-15 lat za późno.


Jako, że Poldek nie tyle był oparty na Dużym Fiacie, co był praktycznie tym samym, tylko z nowocześniejszą budą, za kierownicą siedzi się praktycznie tak samo. Czyli gdzieś w połowie drogi między nędznie a beznadziejnie. Typowa dla dawnych Fiatów pozycja za kierownicą - wyciągnięte ręce, podkurczone nogi - każe zastanawiać się nad anatomią mieszkańców słonecznej Italii, którzy projektowali ten układ gdzieś w latach 50-tych. Również rozmieszczenie przycisków nie ma zbyt wiele wspólnego ze słowem "ergonomia", a niektóre rozwiązania, jak np. wycieraczki uruchamiane tradycyjnie dźwigienką oraz dość dziwacznie oznakowanym klawiszem na konsoli środkowej, dają nieco do myślenia, szczególnie nad wolumenem i mocą sprawczą płynów przyjmowanych podówczas na Żeraniu. Fotele - jak w Fiaciorze - są obszerne, ale ukształtowane dokładnie odwrotnie od tego, czego życzyłby sobie mój semi-geriatryczny kręgosłup. Na szczęście ich tapicerka sprawia wrażenie przyzwoitej, i chyba taka jest, skoro po ćwierćwieczu emisji gazów w siedzisko fotel kierowcy, tak samo, jak pozostałe miejsca siedzące, prezentuje się zupełnie zdrowo. 

Jeszcze zdrowiej umieszczona jest dźwignia zmiany biegów. Serio - uważam, że umiejscowienie jej w konsoli środkowej to strzał w dziesiątkę. I tak, wiem, że wynika to z konstrukcji samej skrzyni, jednak skutek pod postacią dźwigni niemalże samej wpadającej w dłoń jest świetny.

Zdecydowanie najzdrowiej prezentuje się jednak zestaw wskaźników. Ociekające późnym sewentisem zegary wyglądają po prostu genialnie. Tak, wiem - generyczny zestaw, który zastąpił je w późniejszych iteracjach Poldolotów, był nieco czytelniejszy. Jednakże uczciwie i bez bicia przyznaję, że wali mnie to centralnie. Na zaprojektowane przez Zbigniewa Wattsona wskaźniki mógłbym gapić się przez cały dzień, słuchając przy tym "Cars" Gary'ego Numana.


Z tyłu w kwestii przestrzeni również jest podobnie, jak w Kancie. Najpoważniejszą różnicę stanowi zauważalnie większa ilość miejsca za potylicą. Tak poza tym siedzi się... no, w miarę. Trochę ciasno w rejonie końcówek krocznych, ale da się przeżyć. Wszak kiedyś Polonezy (jak wcześniej Fiaciory) dominowały wśród taksówek - znaczy że można.

Za tylną kanapą też jest w miarę. Rzekłbym nawet, że dobrze, ale nie beznadziejnie.


Bagażnik Poloneza jest płaski - przez sztywną, napędzaną oś podłoga znajduje się dość wysoko. Jego nominalna pojemność to dość smętne 300 litrów. Jednak liczby to jedno a realne możliwości to drugie - a tu Poldon wypada już zupełnie przyzwoicie, szczególnie dzięki sporej szerokości kufra za nadkolami. Bas w usztywnianym pokrowcu mieści się na luzaku. To znaczy, jak już uda się go zameldować w bagażniku, co nie należy do najłatwiejszych zadań, gdyż otwór załadunkowy akurat do najszerszych nie należy. W dolnej części ograniczają go światła, w górnej - plastikowe boczki, na których opiera się półka. A skoro już przy półce jesteśmy - nie wiem, jak w innych Poldkach, ale ta w pankowym nie unosi się razem z klapą, gdy zaś spróbowałem podnieść ją ręcznie, po prostu... odpadła. Oparcie kanapy jest dzielone, co stanowi spory plus - w samochodach z początku lat 90-tych wcale jeszcze nie było to oczywistością. Niestety w pełnym wykorzystaniu możliwości transportowych przeszkadzają nadkola bardzo głęboko wnikające do wnętrza kufra.

Wiadomo jednak, że wszystko to nie będzie miało znaczenia, jeśli samochód nie ruszy z miejsca. A ten rusza... i robi to zauważalnie lepiej od znanych mi 125p.

Pankowe Caro napędzane jest 80-konnym silnikiem 1,6 na wtrysku. Oczywiście jest to rozwinięcie tego samego, wywodzącego się jeszcze z lat 50-tych śmiecia z trzema łożyskami wału, który napędzał Fiaty od początku ich produkcji. Tu jednak pracował on nieporównywalnie lepiej od któregokolwiek znanego mi gaźnikowego 1500. Nie wiem, czy różnica wynikała z zastosowania prostego, jednopunktowego układu wtryskowego w miejsce gaźnika, czy też tajemnica leży w... stanie silnika. I przy okazji całego samochodu. Tak - pankowy Poldon jest po prostu świetnie utrzymany. Widać i czuć, że zrobiono w nim wszystko, co było do zrobienia.

No... prawie wszystko.


Owszem - na zewnątrz mamy (chyba) świeży lakier, we wnętrzu wypraną, ładnie utrzymaną tapicerkę, pod maską zaś wyjątkowo kulturalnie jak na tę konstrukcję pracujący silnik, który co prawda nie zapewnia Poldolotowi szczególnych (czyt. jakichkolwiek sensownych) osiągów, ale przynajmniej w przeciwieństwie do Fiaciora nie brzmi, jak zasilany żwirem, mielonymi gwoździami i ludzką krzywdą. Niestety, upiorne brzmienie tej ostatniej da się słyszeć z zadnich rejonów Poldka gdy tylko przekroczymy sześćdziesiątkę (i nie, nie chodzi mi o wiek). Tak - to most. Po raz kolejny potwierdza się teza, że Polonez bez wyjącego mostu jest zjawiskiem niewystępującym w naturze, tu zaś dyferencjał wyje niczym Banshee na widok panoramy Sosnowca.

Na szczęście reszta zdaje się działać znacznie lepiej.

Zawieszenie zaskakująco dobrze wybiera nierówności, szczególnie jak na konstrukcję opracowaną przez dr Czesława Ceratozaura z pomocą jego asystenta inż. Dionizego Diplodoka. Prowadzenie w zakrętach co prawda nawet takiemu bezbożnikowi, jak ja, pomaga przypomnieć sobie wszystkie najpopularniejsze modlitwy, jednak osiągi sprawiają, że szanse na osiągnięcie prędkości, z którą układ jezdny mógłby sobie nie poradzić, znacznie maleją - co stanowi plus również gdy weźmiemy pod uwagę nieszczególnie wydajne i dość "głęboko łapiące" hamulce. Układ kierowniczy, choć niewspomagany, działa zaskakująco lekko - na tyle, że pomny opisów treningu zapewnianego przez polonezokierownicę z początku myślałem, że jednak dołożono wspomaganie z późniejszych wersji, by nie narażać wynajmujących na kontuzje. Oczywiście manewrowanie przy prędkościach parkingowych wybiło mi z głowy podobne pomysły, jednak nawet to nie było katorgą znaną mi z relacji tych, którym zdarzało się już walczyć z Poldkami. Niestety zwrotność jest podobna, jak w 125p, dzięki czemu przy okazji zawracania można zwiedzić sąsiednie powiaty. Na szczęście świetna widoczność bardzo ułatwia wszelkie manewry. Szkoda, że w jesienno-zimowych warunkach mocno ograniczają ją... zdecydowanie za krótkie pióra wycieraczek. Panku! Koniecznie wymień wycieraczki!

Ogólnie rzecz biorąc - Poloneza prowadzi się dużo łatwiej, niż z początku przypuszczałem. Choć może być to kwestia tego jednego, wyjątkowo dopieszczonego egzemplarza.

Podsumowując, czyli zady i walety:

Polonez Caro to bardzo nietypowy wybór jak na samochód używany do wynajmu poprzez platformę carsharingową. Nie dość, że jeździ nieco inaczej, niż współczesne konstrukcje, wymaga jeszcze szczególnej troski wynikającej z wieku i postkomunistycznej jakości wykonania. Jednak wprowadzenie go do oferty było świetnym pomysłem - w ten sposób młodsi kierowcy mogą przekonać się, jak jeździło się samochodami, których konstrukcja pamięta narodziny ich rodziców, starsi - wybrać się w sentymentalną podróż, a wariaci, tacy, jak choćby ja, świetnie się bawić. Gdyż owszem - mimo wszystkich wad Poldolota bawiłem się świetnie.

Filmu niestety póki co nie będzie - Poldka udało mi się dorwać w godzinach wieczornych, a obecnie za takie możemy uznać całą popracową część dnia. Tak, planuję zrobić zarówno pisemne jak i filmowe porównanie platform carsharingowych, jednak będę musiał z tym poczekać do powrotu miesięcy, gdy słońce widać nie tylko przez okno w biurze. I kto wie - może wtedy znów uda się upolować Poldona. 


Plusy:
  • przyzwoity komfort jazdy
  • bardzo dobra widoczność
  • świetny dizajn zegarów
  • nader wygodne umieszczenie dźwigni zmiany biegów
  • niezły bagażnik
  • doskonały stan egzemplarza

Minusy:

  • prowadzenie
  • hamulce
  • osiągi
  • ergonomia
  • ogólna jakość wykonania

Co nim wozić:

Polski bas z lat dziewięćdziesiątych będzie w sam raz. Doskonale pasować tu będą wszelkie Mensfeldy, Trelle czy choćby niezwykle popularny wtedy Zak B4 - czyli taki, jakiego miałem, gdy ten egzemplarz Poldka miał ledwie 4 lata.

wtorek, 11 grudnia 2018

Spacerkiem i rowerkiem: moje (nie)dawne włości

Od ostatniego wpisu minęło już trochę czasu. Wiadomo jednak, jest jak jest - praca, życie, hemoglobina, mistyfikacja, taka sytuacja. Czasami na szczęście uda się wyrwać kilka minut by zgromadzić jakieś materiały i kolejnych kilka by coś skrobnąć.

W związku spożywczym - miksior z dzielni, którą rządziłem zamieszkiwałem jeszcze rok temu.

Lecim.

#4760

Ciekawe, czy to parka

Ten Drozd jeszcze nie jest zabity

Badziewny Twór Motoryzacyjny

Jeśli to mienie przesiedleńcze to jeszcze może byłbym w stanie zrozumieć, ale jeżeli nie...

13" to w przypadku Kaszla natychmiastowe +5 do stylówy

O, a myślałem że w bialskopodlaskim tylko Golfy II i Audi 80 B3.

Trochę obok na ziemi pojawiła się kałuża mojej śliny

O, taką najntisową stylówę to ja szanuję

Patrząc po kolorystyce to mogłaby być kolekcja

To musiał być król Siedlec

Nie wiem, czy to nie jest najrzadsza wersja T3

Widuję takiego Wartburga z czarnym dachem raz na pewien czas i zawsze się zastanawiam, czy to ten sam, czy 2-3 różne
Nadal chcę


- I wtedy Audi robiło proste, solidne auta. - Dziadku, co ty gadasz, znowu nie wziąłeś swoich proszków

Aj WAJ!

Nie wiem, co z tą Cybernetyki, ale tutaj jest naprawdę srogo

A dzień dobry, znamy, znamy

To nie jest Previa

Prestiżowy korpowóz dla Senior Mobbing Managera

Grzyb lewym, wszystko na swoim miejscu

Magazynowałbym

Tak się zimuje jaktajmera

Był kiedyś wystawiony, w opisie - progi i podłoga do roboty. Teraz już wiemy czemu.

Stoi tu na zmianę z drugim, srebrnym. Ciekawe, czy z nich dwóch dałoby się zrobić jednego sprawnego.

Według mnie - najgenialniej prezentujące się BMW. No, oprócz serii "02".

Trochę mu zapewne szyby parują

Latałbym boczurami do wypadnięcia podłogi

323 BD - auto z Minecrafta

Świetne kołpaczki

Spójrzcie na przednią połowę, szczególnie między słupkami A i B - nie widać lekkiej zrzyny z Miniaka?
To chyba idealny sprzęt na Złombol


Dobra, przyznaję. Chcę.

Ktoś się z tym męczy od nowości

Zadziwia mnie to, jak wiele ich jeszcze zostało, a jakie mimo tego osiągają ceny

Wiem, że już był, ale nie w takim zestawie

A jej chyba jeszcze u siebie nie wrzucałem i nie mam pojęcia, dlaczego
Ooo, a tej jeszcze nie znałem


Czy został jeszcze choć jeden, który nie został przemalowany na czarny mat?
Kończymy pod moim (nie)dawnym blokiem


Jak już niedawno pisałem - coraz trudniej o świeże materiały. Wrastające graty i zapuszczone miejscówki znikają, zastępowane prestiżem w kredycie. Dlatego, z nielicznymi wyjątkami, warszawskie mixy od pewnego czasu stają się coraz chudsze - nie tylko ilościowo, ale również jakościowo. Mam jeszcze trochę materiałów, jednak nie potrafię obiecać, że uda się zgromadzić następne, gdy obecne się skończą.

Cytując klasyka - sic Ford Transit gloria mundi.

Do najbliższego.