No i stało się. Ibanez wywędrował do Walii (gdzie, wedle słów nowego właściciela, prawdopodobnie był sprawcą niedawnego trzęsienia ziemi), zaś na moim statywie zabrakło bezproga.
Nie było wyjścia - trzeba było poszukać następcy.
Nie miałem konkretnych wymagań poza przystawką przy mostku (bo w zasadzie tylko z niej korzystam grając na fretlessie - acz wyjątkiem byłby układ PJ), fretline'ami (lub przynajmniej markerami z brzegu podstrunnicy, ale koniecznie w miejscu wszystkich progów) i, rzecz jasna, śpiewnym brzmieniem oraz dłuższym niż w Ibku sustainem. Drewna - po prostu lutnicze, najchętniej tradycyjny (a wręcz tradycjonalistyczny) zestaw olcha/klon/palisander, ale też nie odrzucałem innych opcji. Elektronika - zdecydowanie pasywna, ale jeśli trafiłby się fajny aktyw to też czemu nie. Liczba strun - może być 4, może być 5, acz ostatnio znów troszkę mnie ciągnie do piątki. Generalnie dość liberalne podejście do tematu.
Została jeszcze tylko kwestia ceny. Bo, jak wiadomo, budżet był ograniczony.
Zacząłem tedy poszukiwania. Brałem również pod uwagę przeróbkę, jednak jej koszt w połączeniu z długością prac mocno zniechęcały, dlatego skupiłem się na gotowych fretlessach. Wśród nich wpadła mi w oko pewna urokliwa, odprogowana Yamaszka. Praktycznie wszystko w niej się zgadzało: optymalny dla bezproga zestaw drewien, pasywne bebechy, markery w miejscach progów, no i jeszcze bonus w postaci piątej struny. A do tego wszystkiego cena ze sporym zapasem mieściła się w budżecie. Bas był w Skierniewicach, czyli ledwie godzinę drogi od Warszawy - jednak nie bardzo miałem ochotę telepać się ponad 80 km w jedną stronę tyko po to, by ograć sprzęt, co do którego nie wiedziałem jeszcze, czy go kupię.
Mam jednak kolegę, który w swym arsenale ma identyczną. I rezyduje w mieście stołecznym.
I zgodził się mi ją pożyczyć.
Pierwsze, co można powiedzieć o Yamaszce BB G5, to to, że jest ładna. Naprawdę ładna. Miałem zresztą kiedyś podobny model Yamahy - acz w wersji aktywnej, za to bez ozdobnego topu. I również w tamtej, nieco skromniej wyglądającej wersji prezentowała się nader zacnie. Klasyczne kształty niebędące jednak zrzyną z najpopularniejszych konstrukcji, dobrze dobrane proporcje, wizualne dopieszczenie detali - wszystko to sprawia, że na instrumenty z serii BB patrzy się z przyjemnością. Tu zaś mamy jeszcze lakier o wyjątkowo ładnym odcieniu niebieskiego i wzorzysty top. Niestety, to właśnie on stanowi pewien dysonans - a w zasadzie nie on sam, tylko świadomość, że... nie jest prawdziwy. To, co wygląda, jak warstwa pięknego wzorzystego klonu, to tak naprawdę coś w stylu fototapety. Podobny patent stosował również w latach 90. Fender oferując gitary z wykończeniem zwanym Fotoflame. No cóż, w tej półce cenowej trudno oczekiwać, że dostaniemy prawdziwe wzorzyste drewno.
Jeśli chodzi o konstrukcję, BB G5, jak wszystkie Yamahy z serii BB od połowy lat 90., jest ze wszech miar klasyczna. Do olchowego korpusu przykręcony jest klonowy gryf z palisandrową podstrunnicą (pozbawioną progów przez jednego z poprzednich właścicieli), zaś elektronikę stanowią w tym przypadku dwie pasywne przystawki z regulacją głośności za pomocą dwóch osobnych potencjometrów. Do tego jeszcze pasywne pokrętło tonów, służące do obcinania górnego pasma, i... tyle. I tyle wystarczy.
To, co bardzo pozytywnie zaskakuje w BB G5, to lekkość i komfort. Decha jest odpowiednio wyprofilowana, gryf, choć dość szeroki, dobrze leży w dłoni, a całość nie łamie kręgosłupa. Oznacza to, że pod względem manualnym jest to bardzo dobry instrument dla tzw. muzyka pracującego. Innemi słowy, chałturnika.
Niestety, brzmienie nie stoi na tak wysokim poziomie, jak wygoda gry czy estetyka.
Żeby nie było wątpliwości - sound niedrogiej Yamaszki absolutnie nie jest zły. Powiem więcej - jest zupełnie przyzwoity. Tyle, że... na tle jej klasy cenowej.
Na początku byłem wręcz bardzo zaskoczony, ogrywając bezprogową BB u jej właściciela. Zarówno na sucho, jak i po podłączeniu, brzmienie było przekonująco pełne i śpiewne, jak na fretlessa przystało. Niestety, po zataszczeniu Yamahy na próbę i zagraniu z całym zespołem okazało się, że soundomierzowi brakuje nieco głębi i soczystości, które pozwalałyby przekonująco "siedzieć w miksie". Dół był mało mięsisty, środek nieco zbyt płaski, zaś w górnym paśmie zabrakło nieco definicji. Oczywiście może być to również wina palców operatora - w rękach właściciela Yamaszka odzywa się całkiem nieźle. Chociaż i tutaj nie słychać zbyt dużo fretlessowej śpiewności.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Yamaha BB G5 nie występowała w naturze jako fretless. Jako progówka była po prostu przyzwoitą, wygodną, niedrogą piatką. Po odprogowaniu okazuje się... przyzwoitą, wygodną, niedrogą bezprogową piatką. Jednak trzeba tu podkreślić słowo "niedroga". W cenie, w jakiej można kupić ją na rynku wtórnym (na pierwotnym już nie występuje - produkcja zakończyła się przynajmniej 10 lat temu), podpada pod kategorię basów budżetowych. I w tej kategorii jest bardzo dobrym instrumentem. Jeśli zatem nie grasz za często na bezprogu i nie jest ci potrzebny lepszy instrument lub po prostu chcesz nauczyć się grać na fretlessie ale wolisz na początku nie inwestować zbyt dużo, nadal widniejąca na OLX-ie Yamaszka jest bardzo dobrym wyborem. Jeśli jednak masz już nieco wyższe wymagania, być może wystarczyłaby zmiana przystawek (np. na nasze krajowe Merliny lub Hathory). Ale podejrzewam, że w takim wypadku trzeba by było jednak dołożyć parę złociszy na wyższej klasy instrument.
Co zresztą uczyniłem. Ale o tym w swoim czasie.
Co zresztą uczyniłem. Ale o tym w swoim czasie.
Plusy:
- komfort gry
- estetyka
- przyzwoite wykonanie
- relacja cena/jakość
- nieco płaskie brzmienie
- udawany top
Czym ją wozić:
Jest to sympatyczny, niedrogi instrument azjatyckiego pochodzenia i takim też samochodem można ją wozić. Właściciel transportuje ją Fabią kombi, ja jednak uważam, że idealnym wozidłem byłby 5-drzwiowy Civic VI.