Zbiór cech, które cenię sobie w samochodach jest dość... nietypowy. Owszem, doceniam tradycyjne wartości, takie, jak wygoda, praktyczność, dobre osiągi czy rozsądne koszta eksploatacji, jednak w wielu kwestiach zdaję się mocno różnić od tzw. większości. Na ten dany przykład bardzo doceniam dobrą widoczność, o której wielu samochodziarzy chyba już w ogóle zapomniało. Przyjemnie miękkie zawieszenie stawiam nad możliwością dynamicznego pokonywania zakrętów, duży, ustawny bagażnik jest dla mnie jedną z najważniejszych cech (przynajmniej w tzw. daily), zaś najbrzydsze znane mi słowo na P (no, poza Posłanką Pawłowicz), czyli prestiż, mogłoby dla mnie w ogóle nie istnieć. Do tego prawie nie mam uprzedzeń co do narodowości marek (poza jedną - cytując klasyka, "nie dla mnie przyjaźń polsko-niemiecka") a cechą, która może sprawić, że pokocham jakiś wóz mimo, że teoretycznie nie spełnia innych moich wymogów, jest... dziwność. Oryginalność. Inność. A jeżeli dany samochód okaże się jednocześnie wygodny, pakowny i wystarczająco dziwaczny?
No cóż. Miałem okazję takim pojeździć.
Nigdy nie byłem szczególnym fanem marki Renault. Owszem, mile wspominam Clio I, które było moim pierwszym jeździdłem, poza tym jest kilka modeli tej marki, które cenię - choćby legendarne 4 i 16 a z nowszych Twingo pierwszej i trzeciej generacji - jednak zawsze w kwestii motoryzacji francuskiej niczym Woj Twardostoj twardo stałem po stronie Citroena. Każdy hydropneumatyk, którego miałem okazję przetestować - wszystkie utwierdzały mnie w przekonaniu, że marka z podwójnym szewronem jest absolutnie wyjątkowa i jednocześnie doskonała w swojej oryginalności. Jedynie Chaimek, czyli ZX, którego kiedyś miałem, wystawił moją miłość na pewną próbę, ale nawet on jeździł na tyle przyjemnie, że potrafiłem wybaczyć mu bycie zajeżdżonym do spodu gratem. Jednak gdy mój dobry kolega wyposażył się we flagowy model Renault z drugiej połowy lat 80-tych, wiedziałem, że będzie ciekawie.
I było.
O stylistyce R25 nie ma co się rozpisywać - dość powiedzieć, że po ponad 30 latach wciąż nie wygląda nieświeżo, zaś w momencie debiutu musiała być niemalże niezwykle nowoczesna. Owszem, można przyczepić się nietypowych dla segmentu "igzekjutiw" (przepraszam, "grande routière") proporcji z dość krótkim tylnym zwisem i długim przednim - mi jednak bardzo charakterystyczna sylwetka "dwudziestki piątki" zdecydowanie się podoba.
A jeszcze bardziej podoba mi się wnętrze.
W zasadzie od razu widać, że jest to późnoejtisowe Renault. Taki sam gruby, szeroki daszek nad tablicą rozdzielczą występował też w wielu innych modelach marki z tego okresu. Można było go znaleźć też w następcy R25, czyli równie urodziwym co niedocenionym modelu Safrane. Oprócz niego nie zabrakło tu miejsca na takie smaczki, jak wyjątkowo ciekawie rozwiązana regulacja nawiewów. Ciekaw jestem, jak to mogło wyglądać w wersji z klimą.
Generalnie, jeśli chodzi o ergonomię wnętrza "dwudziestki piątki", jest... ciekawie. Nie trzeba co prawda uczyć się wszystkiego od nowa, jak choćby w CX-ie (co jest zresztą jednym z wielu powodów mojego uwielbienia dla tego modelu), ale obsługi na pewno nie można nazwać stuprocentowo intuicyjną. Nie jest jednak źle - większość przełączników da się znaleźć w ciągu kilku krótkich chwil. Wyjątkiem jest jedynie regulacja prawego lusterka, i to tylko dlatego, że... zwyczajnie jej nie ma. Brak. O ile lewe dawało się kiedyś ustawiać za pomocą wygodnie - i, oczywiście, dość nietypowo jak na "bezprądowe" rozwiązanie - umieszczonej dźwigienki (piszę, że dawało, gdyż, rzecz jasna, już nie działa), tak o prawym konstruktorzy Renault chyba zwyczajnie zapomnieli. Francja, prawdaż.
Nie zapomniano natomiast o wielkich, obszernych, miękkich i bajecznie wręcz wygodnych fotelach. O ile sama pozycja za kierownicą nie jest do końca idealna - kierownica została umieszczona odrobinę za nisko a pedały nie znajdują się w jednej płaszczyźnie - o tyle siedzenia są po prostu wspaniałe. Można rozsiąść się jak francuski arystokrata, praktycznie zapadając się w miękką, przyjemną tapicerkę.
A jeszcze bardziej arystokratycznie - lub, jak kto woli, po prezydencku (wszak, prawdaż, la republique) - można rozsiąść się z tyłu.
Ilość miejsca z tyłu niemalże poraża. Skanssen w kwestii przestrzeni dla pasażerów drugiego rzędu jest jakieś 2 czy 3 klasy niżej. Ba - nawet V70, będące dużo młodszą konstrukcją, musi ustąpić pola. Na tylnej kanapie R25 można zrobić sobie piknik, iść na spacer lub po prostu położyć się spać. I podejrzewam, że spałoby się na niej bardzo przyjemnie, gdyż jest przynajmniej równie wygodna, co przednie fotele.
I przy tym wszystkim udało się jeszcze wygospodarować dużo miejsca w bagażniku. BARDZO dużo.
Bas w usztywnianym pokrowcu wchodzi na luzaku. I to takim, że z boku zostaje jeszcze miejsce na skrzynkę z narzędziami. Tak - ten kufer jest szerszy, niż w V70. Nie jest jednak aż tak ustawny. Choćby dlatego, że "dwudziestka piątka" nie występowała jako kombi. Inna rzecz, że jako liftback z ogromną tylną klapą i tak była nieporównywalnie bardziej praktyczna od konkurencji występującej głównie jako klasyczne sedany - oczywiście póki ktoś nie zamontował w jej bagażniku potężnej cylindrycznej butli podtlenku biedy. Ja bym zdecydowanie preferował toroidalną.
Pod długą maską też jest sporo miejsca. Niestety, jego większa część przypada na odcinek przed przednią osią - i tam właśnie zamontowano wzdłużnie dwulitrową, czterocylindrową jednostkę. Na skutek tego środek ciężkości przesunięty jest daleko do przodu - ale za to możemy zachwycać się niesamowicie przestronnym wnętrzem. Coś za coś. Sam silnik to podstawowy napęd stosowany w R25. Ma gaźnik, automatyczne ssanie (które tutaj jednakowoż średnio działa) i 103 KM. Nie jest to może porażająca moc, ale wystarcza do tego, by - zdecydowanie operując akceleratorem o zaskakująco dużym skoku - dość sprawnie odpychać się od podłoża. Niestety, mocno przeszkadza w tym przeniesienie napędu pod postacią niewygodnie umieszczonego, dość ciężko chodzącego i wysoko łapiącego pedału sprzęgła i koszmarnie działającej dźwigni zmiany biegów. Przełożenia, zamiast w klasyczne H, układają się tutaj w coś w rodzaju W - trójkę i piątkę trzeba wbijać po skosie od dwójki i czwórki. Do tego wymaga to jednocześnie sporego wyczucia i pewnej siły.
Na szczęście obolała lewa noga i wymęczona prawa ręka przestają tak dokuczać, gdy możemy choć przez kilka chwil zostać na jednym biegu i skupić się na pracy zawieszenia. A pracuje ono dokładnie tak, jak zwykliśmy się spodziewać się po dużym Francuzie: jest przecudownie miękkie, zaś dzięki sporemu skokowi pozwala zupełnie zignorować jakiekolwiek niedoskonałości powierzchni. W połączeniu z przecudownie wygodnymi, wielkimi siedzeniami i niemalże sypialną kanapą pozwala to osiągnąć wręcz celestialny komfort jazdy. A że nie prowadzi się przy tym tak precyzyjnie, jak niektóre germańskie wynalazki? Któż by się tym przejmował, gdy jego całe jego jestestwo jest kojone łagodnym, relaksującym kołysaniem.
Podsumowanie, czyli zady i walety:
Renault 25 to klasyczny przykład starej francuskiej szkoły konstruowania grandes routières: zamiast potężnego obudowania z każdej strony mamy tu ogrom przestrzeni, zamiast precyzyjnego, dynamicznego prowadzenia - niebiański komfort, a zamiast solidnego, rzeczowego wykończenia - awangardową, oryginalną stylistykę wnętrza. Jest niemalże antytezą tego, czego szukają w samochodzie nabywcy BMW czy Audi - choć z tymi ostatnimi dzieli umieszczenie silnika. I właśnie ta inność w połączeniu z nieprawdopodobną wręcz wygodą powoduje, że zostałem fanem R25. Podobno zaliczał się do nich również niejaki Enzo Ferrari. I trudno mu się dziwić - tym bardziej, że zazwyczaj był wożony na tylnej kanapie i nie musiał przejmować się takimi drobnostkami, jak ciężko chodzące sprzęgło, parszywie działająca dźwignia zmiany biegów czy brak regulacji prawego lusterka.
Plusy:
- nieziemski komfort jazdy
- rewelacyjna przestronność
- wspaniałe fotele
- wielki bagażnik
- świetna widoczność
- oryginalność i stylówa
Minusy:
- fatalna praca sprzęgła i dźwigni zmiany biegów
- niezbyt precyzyjne prowadzenie
- niedoróbki jakościowe
- absurdalne niedociągnięcia typu brak regulacji prawego lusterka
- podatność na rdzę
Co nim wozić:
Poza Vigierem, na którym jednakowoż nie miałem okazji grać, nie znam żadnych francuskich basów (Marleaux to, drodzy państwo, niemiecka wytwórnia). Dlatego uważam, że do przepastnego kufra "dwudziestki piątki" pasuje coś równie idiosynkratycznego, innego od całej reszty i zadziwiającego. Mógłby być to mój dawny Nexus Shining. A mógłby w sumie i Alembic.
* * *
A temczasem obejrzyjcie sobie. I nie, gdy to kręciłem nie miałem jeszcze mikrofonu.